czwartek, 12 grudnia 2013

Kawiarnia Galeria, Gdańsk, ul. Piwna










Kawiarnia Galeria, Gdańsk, ul. Piwna 

Najmłodszy kawiarniany lokal w Gdańsku, wystartował w październiku tego roku w niegdysiejszej galerii plastycznej (niespecjalnie aktywnej). Każde nowe miejsce budzi ciekawość, ale nowa kawiarnia w takim punkcie (ul. Piwna, najściślejsze centrum Gdańska) i takim sąsiedztwie (Pikawa dosłownie po drugiej stronie ulicy, Retro prawie obok) to temat arcyinteresujący: czym zawalczą z konkurencją? Jak odnajdą się w tzw. strefie prestiżu (czytaj: jak zarobią na horrendalny czynsz?)? Jaka będzie specyfika i tożsamość tego miejsca, które bądź co bądź musi wypracować jakąś własną, swoistą ofertę, tzn. skusić ku sobie gości i skłonić do kolejnych odwiedzin.

Jesteśmy naiwni sądząc, że założyciele Galerii takie pytania rozważyli. Więcej, oni ich w ogóle sobie nie zadali. Galeria to taka Mała Czarna bis. Bez pomysłu. Bez smaku. Bez sensu.


fot. Cafe Brzytfa

fot. Cafe Brzytfa
fot. Cafe Brzytfa
Kawiarnia obwołała się Galerią, a to zobowiązuje. Trudno jednak pomyśleć o niej jako o galerii. Owszem, są obrazy na ścianach, ale kompletnie brak klimatu galerii. Obrazy są wyłącznie dekoracją ścian, nie tworzą ducha miejsca. Przeciwnie, tracą charakter, zostają sprowadzone do podrzędnej roli wypełniacza pustki tego lokalu. Obsługująca młoda pani, choć bardzo miła, nie jest w stanie udzielić jakiejkolwiek informacji na temat ekspozycji plastycznej.

fot. Cafe Brzytfa
Wnętrze Galerii jest nieokreślone. Taka hybryda starego wnętrza (wysokie sufity, antresola) z brakiem dekoracyjnej inwencji. Krzesełka z metra, takież stoliki. Wszystko ujednolicone, nie ma bibelotów. W Galerii wszystko jest nowe, nowością pachną stoliki, krzesełka, drzwi, ściany. Nie czuć zapachów kawy ani herbaty. Nie jest smacznie: ani na oko, ani na nos. A jednak to miejsce prowokuje pewną wiązkę skojarzeń. Mam silne wrażenie wycieczki w czasie: oto jestem w lokalu z wczesnych lat dziewięćdziesiątych (końca lat osiemdziesiątych), jasne, że upudrowanym, ale tak właśnie po postpeerelowsku kostycznym i niewyszukanym. Piękny cytat z menu, wytłuszczony i odznaczony czerwienią: „O asortyment prosimy zapytać obsługę”. Nieciekawa i banalna oferta kulinarna w karcie menu, pretensjonalnie okraszona Breughlem i Boticellim.

fot. Cafe Brzytfa
Jest witrynka chłodnicza. Cieszmy się, bo widać, czego nie zamawiać. Standard przemysłowo-cukierniczy: fatalny ersatz tiramisu, zakalcowaty sernik, bułowata szarlotka z bardzo powściągliwym użyciem jabłek. Decydujemy się na jedyne ciasto, które ma być wypiekiem domowym – sernik, który nie jest jednak eksponowany w witrynie. Ciasto okazuje się co najwyżej poprawne, a dokładnie to masa sernikowa, bo polewy i spodu nie przystoi zaliczyć do jadalnych. Półkruchy spód jest margarynowy i skandalicznie gryzie w język ze względu na wysoką zawartość kwaśnych węglanów. Polewa, niby czekoladowa, w degustacji okazuje się mdłym czekoladopodobnym  wyrobem, kojarzącym się z peerelowską tabliczką Mela („wyrób z masy tłustej”).

A vis a vis podają taką pyszną paschę z mięciutką i maślaną polewą z gorzkiej czekolady!

Kawiarnia Galeria to kuriozalne miejsce. Wykluwając się tuż pod bokiem Pikawy, ma do zaproponowania przemysłowe ciasta na żenująco niskim poziomie. Założycielom Galerii należy się dwója z wykrzyknikiem: nie odrobili lekcji, nie zadali sobie najmniejszego trudu, żeby zorientować się w ofercie konkurencji i na tej podstawie przedstawić jakąś własną sensowną koncepcję. Pomysł na kawiarnię to coś znacznie więcej niż tylko parę obrazów na ścianach i porcelanowa zastawa z logotypem miejsca. Ile jeszcze pieniędzy musi polecieć w błoto na kompletnie nieprzemyślane projekty?

Chcielibyśmy móc kibicować Galerii, bo zależy nam, aby w Gdańsku fajnych miejsc było jak najwięcej. Ale przez „fajne miejsce” rozumiemy coś zdecydowanie więcej niż właściciele Galerii. Szkoda, bo na ładnej ulicy i w sympatycznym otoczeniu wykluło się coś niestety niewydarzonego, czemu nie wróżymy nie tylko świetlanej, ale w ogóle jakiejkolwiek przyszłości.

fot. Cafe Brzytfa
. P.S. Kibelek na śmieci z toalety: jak dotąd nie udało się jeszcze zdjąć naklejonych etykiet :)

czwartek, 5 grudnia 2013

Kawiarnia Melanż, Gdańsk Wrzeszcz









Kawiarnia Melanż, Gdańsk-Wrzeszcz, ul. Partyzantów

Melanż to świeże miejsce, które wykluło się na przełomie lipca-sierpnia tego roku w ścisłym centrum Wrzeszcza, tuż pod bokiem Starbaksa. Wydawać by się mogło, że tego typu sąsiedztwo „zobowiązuje” a Melanż będzie jakoś polemizował ze Starbaksem, że przedstawi jakąś lokalną alternatywną opcję wobec globalnej sieciówki. Tym bardziej, że w taki oto sposób został przedstawiony (o czym mogliśmy czytać TU). Kawiarnia przedstawiona została jako miejsce „domowe”, gdzie gość uraczony zostanie domowymi ciastami, pierogami i takąż atmosferą. Nic z tych rzeczy. Melanż żyje w swoim świecie, trwa niezakłócenie skutecznie zaimpregnowany wobec współczesnych kawiarnianych trendów, także tych stojących w opozycji do globalnych, zunifikowanych kawiarnianych marek. 
Wnętrze jest sterylne, puste, wręcz opustoszałe. I nie chodzi tylko o brak ludzi, ale przede wszystkim o pustkę estetyczno-energetyczną. Być może tliła się w Melanżu kiedyś jakaś energia, może wkrótce po otwarciu miejsce jakoś żyło, teraz jednak wszystko się ulotniło. Pozostało nieładne miejsce, przystające bardziej do kanonów prowincjonalnej restauracji z lat dziewięćdziesiątych, kiedy minimalistyczne zestawienie skaju („ekologicznej skóry”) i emdeefu (z niego wykonane są meble) wyznaczało bezpieczne estetyczno-funkcjonalne standardy. Dzięki takiej stylistyce wnętrza dzisiaj Melanż jest miejscem po stokroć anachronicznym. Nie pasuje ani do starszych pań w obowiązkowych nakryciach głowy, ani do młodych rodziców z małymi dziećmi, dziećmi, ani do studentów, ani  tym bardziej do hipsterów, których w sąsiednim Starbaksie pewnie pełno.


fot. Kawiarnia Melanż


fot. Cafe Brzytfa

Fot. Cafe Brzytfa

Melanż jest miejscem smutnym. Przygnębiającym, bo pokazuje (niestety) śmierć marzeń. W czasach, gdy wszędzie trąbi się, że trzeba marzyć, bo to co się wymarzy, musi się spełnić, Melanż brutalnie wkłada w kij w szprychy: nie warto spełniać swoich marzeń, gdy na ich realizację nie ma się pomysłu. Bo na realizacji tak naprędce skleconych pomysłów można się przejechać. W Melanżu, jak czytamy (TU) dużo było marzeń: o własnej kawiarni, o własnych ciastach, pierogach, stolikach i gościach, realizacji pewnej kulinarnej alternatywy. Zabrakło jednak wysiłku, żeby wesprzeć je jakąś wizją, planem, koncepcją, stylem, jakąkolwiek pogłębioną refleksją, no i co najważniejsze jej spójną realizacją. Uruchomienie Melanżu – w jego dotychczasowej wątpliwej formule - jest chyba strzałem w kolano. I nie chodzi o to, że zła lokalizacja, trudna konkurencja, że mało ludzi. Lokalizacja jest dobra, sąsiedztwo synagogi i gminy żydowskiej to niewątpliwy atut. Jednak  w ofercie Melanżu, poza stereotypowym obrazkiem Żyda liczącego monety (oj oj) brak jakiegokolwiek odwołania do tej tradycji (co arcyciekawe znajdziemy tam składniki obecne w tej tradycji: kardamon, daktyle). Oczywiście, szanujemy to, że nie każdemu z tą tradycją jest po drodze.

Sprawiedliwie odnotujmy plusy: pierwszy plus fakt, że wszystkie ciasta są domowej produkcji, dodatkowo zaś mogą być spożywane przez diabetyków. Właścicielka skwapliwie zdradza ich komponenty i wartości odżywcze. Drugi to obsługa samej właścicielki (rzadkość): nienarzucająca się, dyskretna, uśmiechnięta, subtelna. Fakt ten sprawił, że w Melanżu czuliśmy się swobodnie, prywatnie. Niewątpliwym atutem naszej wizyty było pyszne ciasto daktylowe. Okazało się wilgotne, oblane świetną okołakajmakową polewą z ciemnego muscovado. Było warto. Z pewnością kontrowersyjne było upstrzenie talerzyka kleksami jakiegoś żółtawego przemysłowego sosu (po co???). I nie chodzi o sam smak sosu, to po prostu wyglądało nieapetycznie (!). Smaczne ciastko zepsute fizjologiczną dekoracją talerzyka.

W trakcie naszej wizyty dostępne były jeszcze: ciasto marchewkowe, szarlotka i sernik. Ale i tu niestety pojawia się łyżka dziegciu: nie wszystkie ciasta wyeksponowane w małej witrynce (która wszak służy komunikacji z klientami i ma inspirować do konsumpcji) zachęcały do bliższego poznania. Sernik był wyraźnie zeschnięty, niemal szklisty, pewnie nie najświeższy, o ciężkiej klocowatej strukturze, która w miarę upływu czasu ciąży coraz bardziej. Szarlotka, o przerośniętym, również zleżałym, zbitym spodzie, przykryta została bezową pierzyną. Za taką raczej nie damy się pokroić. 

Fot. Cafe Brzytfa


Fot. Cafe Brzytfa


Założyciele/właściciele Melanżu póki co dostają niestety dwóję (ocenę wedle starej skali czyli niedostateczną). Przede wszystkim za to, że nie zbudowali (bo nie pokusili się o to) tożsamości miejsca. Nie odrobili lekcji, nie zapoznali się z konkurencyjnym otoczeniem, nie przedstawili jakiejś własnej, sensownej, komplementarnej propozycji. Odrębności lokalu nie załatwią przecież wyliczenia kaloryczne w menu ani sporadycznie organizowane koncerty. To dziwi, gdyż nie-słodka oferta kulinarna lokalu wydaje się być całkiem ciekawa. Jednak nieciekawe i nietrafione wnętrze skutecznie ją zakrywa. Tu zresztą pojawia się zasadne pytanie: czym dokładnie jest Melanż? Restauracją - co sugerowałby fakt obecności słonych przekąsek/obiadów/lunchy/...  czy kawiarnią? Póki co rozstajemy się z tym miejscem, ale na pewno tu wrócimy.


Fot. Cafe Brzytfa


fot. Kawiarnia Melanż

środa, 4 grudnia 2013

Mała Czarna, Gdańsk, odcinek 3










Trzecia wizyta w Małej Czarnej (Gdańsk, ul. Węglarska)

Trzecia wizyta zobowiązuje. Jakiekolwiek słabości nie znajdą już żadnej taryfy ulgowej.

Nie siedzimy jak zwykle przy oknie, ale bardziej w głębi sali i dopada nas wszechogarniająca kolorystyczna szarość tego miejsca. Wszystko jest szarobure: podłogi tapicerki, stoliki, sufit, lampy. Poziome, srebrne lustra na ścianach podkręcają wrażenie tej szarości. Wrażenia nie poprawiają różowe rzuciki tu i ówdzie. Jesteśmy skazani na natarczywą obecność zwierciadeł, kręci się w głowach.
Fot. Cafe Brzytfa





I po tych trzech razach w Małej Czarnej (dalej MC) możemy stwierdzić jednoznacznie: w MC obowiązują fatalne standardy jakości. W witrynce chłodniczej znaleźliśmy między innymi:
- na oko – sernik tak stary, że nie powinien być absolutnie proponowany klientom, nawet w ramach tzw. poczęstunku. Był zżółknięty, zeschnięty i popękany ze starości. Wyglądem przypominał kawałek żółtego sera. Mimo wszystko pani była gotowa go sprzedać, a nawet polecała (9,5 zł za kawałek!).
- skrawki szarlotki; choć wystawione, co jak rozumiemy oznacza, że ciastko jest w ofercie, to sama barmanka/kelnerka przyznała, że nie da się już chyba nic z nich wykroić;
- wreszcie pojawiła się pavlova, ale gdzież podziały się świeże owoce? Gdzie jagody, maliny? Obecność kilku, jak mniemamy, podfermentowanych ziarenek granata w miseczce sugeruje, że to jest właśnie dodatek do tego deseru

Fot. Cafe Brzytfa
Już bez zaufania do jakichkolwiek wypieków oferowanych przez to miejsce poprzestaliśmy na herbatach: „miód malina” i „rozgrzewającej”. Ta pierwsza jest drwiną z klienta. Za 8,5 zł otrzymuje się lekko posłodzoną wodę, o bardzo niewielkiej zawartości ekstraktu czarnej herbaty, z odrobiną przemysłowego soku około malinowego, dwoma goździkami, dwoma małymi cieniutkim skrawkami imbiru (na zdjęciu) i połówką plasterka cytryny. Druga, mimo że ma być z anyżem, faktycznie jest z dodatkiem (znacznie tańszych) nasion kopru włoskiego i z takimż maleńkim skrawkiem imbiru, co sprawia, że herbata rozgrzewająca wcale taka nie jest.


Fot. Cafe Brzytfa
Bardzo oszczędne są panie właścicielki. Tyle że w przypadku branży gastronomicznej oszczędność nie jest cnotą, to zwykłe skąpstwo, tym bardziej że MC życzy sobie za swoje rozwodnione herbatki całkiem pokaźne kwoty. 

Tym razem zauważamy zmianę ekspresu. Zamiast Saeco pojawiła się mała Jura. To jakiś krok naprzód, bo to już ekspres nawet do użytku biurowego, przeznaczony więc do produkcji większej ilości kaw ;)

Mała Czarna, Gdańsk, odcinek 2










Drugi raz w Małej Czarnej (Gdańsk, ul. Węglarska)

Tym razem jestem sam. Wypijam podwójne espresso, trochę przedłużone. Niestety czuć niedomagania „ekspresu”; zwykły wciskany Royal Saeco zaoferuje kawę pijalną, ale bez koncentracji i głębi. Piszę „ekspresu”, bo jakże zaakceptować fakt, że napój kawowy w wielkomiejskiej kawiarni z ambicjami wytłacza zwykły, nienajlepszej jakości ekspres domowy?

Kawa w Małej Czarnej ma na imię Kimbo. Wszystko kawowe jest tu Kimbowe. Serwetki, serwetniki, filiżanki, cukier, a nawet łyżeczki. Nie wiem, czy najtrafniejszym pomysłem (ale to uwaga do dizajnerów z Kimbo) jest firmowy grawer na wewnętrznej stronie łyżeczki. Biorąc ją do ust, nie mogłem się uwolnić od wrażenia czegoś przyklejonego, zaschniętego, zupełnie jak w przypadku oblizywania łyżeczki z cukiernicy.

Fot. Cafe Brzytfa


Zamawiam ciasto bananowe. Są dostępne dwa, oba rekomendowane jako domowe: marchewkowe „z polewą z serka Filadelfia” (?) i właśnie bananowe. Po pierwszej wizycie w MC i trudno zjadliwej „domowej” szarlotce muszę być ostrożny. Ciasto podane na malutkim talerzyku, usadowiło się pomiędzy posypką z granatu a dużym kleksem marmolady z zielonych pomidorów. Jest nijakie. Przy pierwszym kęsie sprawia wrażenie nieświeżego: jest zbite, trochę wysuszone, ma niuans podjełczałego masła. Najwidoczniej trochę poleżakowało zanim trafiło na talerzyk. Z pewnością jest czerstwe. Brakuje mu też specyficznej wilgotności, jaka zwykle bywa atrakcyjnym udziałem ciast bananowych. Wnoszę, że procent bananów w wypieku nie jest znaczący, brakuje też nut cynamonowych, które ładnie wzmacniają tropikalny charakter ciasta. Ciastko jednak można zjeść (byłem głodny), zjadam je w całości. Ale w sumie jest nijakie, nie zapamiętam nic pozytywnego. To i tak duży progres, bo przy poprzedniej wizycie kontakt z zamówionym ciastem zakończyłem na wrażeniu wzrokowym i pierwszym kęsie. Zostawiam dodatki, nie wiem zresztą, czy twarde granatowe pestki są udanym dodatkiem do i tak twardawego ciasta. 

Mała Czarna, Gdańsk, odcinek 1











Mała Czarna, Gdańsk, ul. Węglarska

Każde nowe miejsce na jakiejkolwiek gastronomicznej mapie powinno zadać sobie fundamentalne pytanie: jaki jest sens mojego pojawienia się? W jaki sposób, czym (i czy w ogóle) będę pozytywnie odróżniać się od konkurencji? Chodzi o podstawowe rozstrzygnięcia co do koncepcji lokalu, które pociągają za sobą konieczność kolejnych decyzji, już bardziej szczegółowych: na czym polegać będzie inność wnętrza, atmosfery, serwowanych produktów, etc. To jest elementarz, bez jego opanowania nie a mowy o skutecznej komunikacji lokalu z gośćmi (realnymi i potencjalnymi) i konkurencyjnym otoczeniem.

Wątpliwe, aby takie pytania zadały sobie właścicielki kawiarni Mała Czarna. A nawet jeśli zadały, to, naszym zdaniem, nie udzieliły zadowalających odpowiedzi. Mała Czarna wykluła się latem tego roku w najściślejszym centrum Gdańska, tuż pod bokiem silnych konkurentów: Cafe Factotum, Retro, Tekstyliów, Balsamu czy Psa i Róży. Konkurencja może jednak spać spokojnie, bo Mała – chociaż buńczucznie opisuje się jako „pleasurable venue where design and culture meet with homemade cakes” - okazuje się faktycznie mała. Albo jeszcze mniejsza.

Pierwsza wizyta w Małej Czarnej

Otwieramy drzwi, wchodzimy, właścicielka natychmiast podrywa się z miejsca z pytaniem, co może zaoferować (!?). Od samego początku mamy wrażenie bycia obserwowanym. To nie jest komfortowe wrażenie, wręcz biegunowo odległe od tego, czego chciałoby się oczekiwać od miejskiej kawiarni. Irytują pytania: czy podać coś słodkiego do kawy? Czy zamówimy coś jeszcze? To bolączka wielu lokali, których obsługa w druzgocząco mało subtelny, a przy tym błyskawiczny sposób uświadamia gościom, jaki jest właściwy sens ich przybycia. Muszą zamówić, od razu, bez ociągania się. Tak właśnie bywa, gdy miła skądinąd obsługa (w innych kawiarniach) bezszelestnie pojawia się przy stoliku z kartami menu zanim jeszcze gość zdąży wybrać krzesło, nie mówiąc o rozebraniu się. To nawet nie tyle mało delikatne, ile nawet irytujące. To także przejaw niezwykłej desperacji w polowaniu na klienta: przytłoczyć, zakneblować ofertą i szybko wpędzić w pułapkę zaangażowania i konsekwencji.

Co jest raczej rzadkością w trójmiejskich kawiarniach: w Małej Czarnej obsługuje (współ)właścicielka lokalu. Stara się być bardzo miła, pomocna, zainteresowana, zadaje dużo pytań. Panuje jednak nieco nerwowa aura. Nie czujemy się tu dyskretnie i powodem nie jest tylko fakt pustego lokalu (jesteśmy jedynymi gośćmi).

Miła pani zapewnia, że ciasta są domowej produkcji. Zamawiamy Pavlovą. To ponoć specjalność zakładu przygotowywana przez jedną z właścicielek osobiście według własnego, domowego przepisu (o czym możemy czytać TU). Pytamy więc o ciastko marchewkowe. Niestety, okazuje się, że „piekarz” jeszcze nie dowiózł wszystkich ciast, choć przecież jak stanowi motto umieszczone na karcie menu, wizytówkach i ulotkach MC ciasta mają  być domowej produkcji.

W lokalu w ogóle nic nie zaprasza do jedzenia, kulinarnie jest smutno, tak jakby wszystko już przebrzmiało: mała witrynka chłodnicza, niezbyt czysta, niezbyt estetyczna. W niej kilka babeczek z bitą śmietaną (jedna mocno rozlazła), dwa ciasta: dwa kawały wspomnianej bułkowatej pancernej szarlotki, ułożone jeden na drugim, jak na solidnym rusztowaniu; także sernik, mocno wyrośnięty, nadmuchany węglanami i utuczony cukierniczą fryturą. Kilka smętnych pomarańczy i pucharek malin.



Fot. Cafe Brzytfa


Fot. Cafe Brzytfa
Fot. Cafe Brzytfa
Zdajemy się na dość dobitnie zasugerowaną propozycję, czyli klasyka kawiarnianych ciast – szarlotkę. Niestety trafiamy na wyrób najbardziej beznadziejny z możliwych.  Dwie grube bułowate warstwy przemysłowego ciasta półkruchego (obficie nafutrowanego tłuszczem cukierniczym) przedzielone jabłecznopodobnym musem (z dużą ilością skrobi ziemniaczanej), na spodzie z „koniecznym” akcentem truskawkowopodobnej frużeliny. To prawdopodobnie jeden ze sprytnych sposobów, by jabłko nie zmieszało się z ciastem. Na zewnątrz pomazane przeźroczystą, świecącą gładzią niewiadomego składu. Standard ohydno-cukierniczy. Do tego ciastko jest przeraźliwie zimne, co zwiększa wrażenie jego tłustości na podniebieniu. Po jednym kęsie odkładamy ciastko  - szkoda zdrowia i centymetrów na biodrach. Pani widząc zaistniałą sytuację, dowiedziawszy się że ciastko, delikatnie mówiąc, było bardzo niesmaczne, mimo zmieszania skwapliwie kasuje całość kwoty, nie proponując ani rabatu, ani jakiegokolwiek innego zadośćuczynienia.

W MC jest smutno. Z głośników smęci Chilli Zetka i to smęci podwójnie, nie tylko doborem muzyki, ale też brakiem inwencji. Włączenie radia to gest prosty, jest w nim akt poddania się, uległości wobec zróżnicowanych gustów gości, a tym samym uchylenia się od próby zbudowania tożsamości miejsca w oparciu o repertuar muzyczny. Mała Czarna zdaje się na bezpieczny (?) ślepy los: oddaje swoje wnętrze we władanie radiowej plejlisty. Naszym zdaniem to zły wybór. Droga na skróty.



Mimo niewątpliwego dysonansu wywołanego pierwszą wizytą jeszcze tu wrócimy. Może to tylko pierwsze wrażenie a sam lokal zyska przy lepszym poznaniu.

czwartek, 24 października 2013

Cafe Kamienica, szybkie refleksje










Cafe Kamienica, Gdańsk, ul. Mariacka
szybkie refleksje

Kamienicę znam od dawna, właściwie od samego jej początku. Zawsze nadrabiała lokalizacją, bo faktycznie znajduje się w uroczym i wyjątkowym miejscu. Poza sezonem ulica Mariacka nie należy do gęsto odwiedzanych, w październiku kawiarnia wpada zatem zapewne w jesienno-zimowy dół. Latem kawiarniany ogródek, przy sprzyjającej pogodzie, tłumnie odwiedzany jest przez turystów. W okresie jesienno-zimowym kawiarnia świeci pustkami. 

Pięknie wypada kawiarniany ogródek. I ten na samym przedprożu, i ten czysto sezonowy, wychodzący na uliczkę. W sezonie z pewnością najładniejsza miejscówka w Gdańsku. I to właściwie jedyne bezdyskusyjne plusy Kamienicy. Wnętrze lokalu jest bowiem dość dziwaczne, sprawia wrażenie skleconego naprędce, chaotycznego i stylistycznie nieposkładanego. Niby trochę na staro, trochę rustykalnie, a mocno nijak. Tak to wypada, gdy zaufać, że wstawienie kilku staro wyglądających sof zbuduje atmosferę wiekowego wnętrza. Dziwaczne gipsowo-złocone rzeźby na ścianach: trochę jak z kartoteki koszmarów rodziny Versace.

Największą (i najbardziej irytującą) bolączką Kamienicy był zawsze słaby smak. Desery i ciasta nie zachwycały, szybko ulatywały z pamięci. Kawa: od zawsze lavazza, zawsze w najbardziej nikczemnych gatunkach ziaren. Wcześniej – przez lata - wyciskana z firmowego automatu drażniła bezpłciowością i mocą zbożówki. Dzisiaj (i już od kilku lat) męczy nadmierną koncentracją robusty, która w filiżance rozpycha się koniakowo-ziemistym brakiem manier. Można wypić filiżankę, ale na jednej poprzestać, bo odezwą się trzewia. Można napić się wody, ale to średni pomysł na dopełnienie ładnego widoku ze stolika czymś smacznym.

Są ciasta. Tym ciekawiej, że na swojej stronie internetowej Kamienica przekonuje, że ma „the best cakes in town”. Szlachectwo zobowiązuje: takie niewątpliwie buńczuczne autocharakterystyki zawsze dodatkowo motywują do testów.
Jest i szarlotka, ciastko-klasyk. I zawsze dylemat: czy wziąć szarlotkę w pełnej wersji (b.śmietana/lody, podgrzana) czy solo. Czy samo ciastko, pozbawione przenudnych dopełniaczy, obroni się na talerzyku? Miła pani kelnerka sugeruje, że ciastko jest na tyle dobre, że da radę w pojedynkę. A zatem przed jabłecznikiem zadanie trudniejsze.

Niestety szarlotka w Kamienicy nie zapadnie w pamięci. Albo inaczej, zostanie zapamiętana, ale jako jeden z cukierniczych dziwolągów, zarówno w sensie smaku, jak i sposobu podania. Ciastko usadowione zostało na małym białym talerzyku, uprzednio mocno pogryzdanym przemysłowym quasi-czekoladowym sosem z plastikowej butli, na wierzchu zaś przeprószone słodkim kakao do picia. Dziwaczne zestawienie: jabłkowe ciasto i jakieś koślawe próby wsadzenia go w kakaowe ramki. Obok – klasycznie – kleks z mocno zjełczałej, sądząc po zapachu, bitej śmietany, która zapewne przedrzemała w swoim syfonku z nierdzewki co najmniej o noc za długo. Plus za zracjonalizowane gospodarowanie zasobami w kuchni: nic nie może się zmarnować (sic!). Samo ciastko jednak okazuje się kiepskim wojownikiem: nie obroniłoby się nawet przy wsparciu (świeżego) śmietanowo-lodowego batalionu. Jest przeraźliwie niesmaczne. Szarlotka w Kamienicy zbudowana na postumencie z jałowego biszkoptu, przeciągnięta jaskrawoczerwoną frużeliną – nieudaną odpowiedzią przemysłu chemicznego na dżem truskawkowy, wypełniona mdłym zbiorowiskiem jabłek ustrukturyzowanych mąką ziemniaczaną, okazała się ciastkiem przeperfumowanym i kulinarnie niepokojącym. Niepokojącym żołądek. Nawet cynamon w tym towarzystwie przybrał taką apteczno-drogeryjną nutę: fakt, że nie było go zbyt wiele, bo przecież został zastąpiony słodkim kakao (tak, szarlotka nim właśnie została posypana, na domiar złego tależ obficie udekorowany zoststał sosem czekolado-podobnym). Mam też wrażenie, że ciastko w ogóle nie zostało potraktowane cynamonem, bo jego funkcję przejął jakiś cynamonowy sos (aromat identyczny z naturalnym), którego dumny ze swego sprytu cukiernik dodał do wierzchniej warstwy ciasta. 

Fot. Cafe Brzytfa

Szarlotka w Kamienicy to świetny przykład, że często lepiej pozostać przy wodzie, nawet przy filiżance męczącej kawy i pocieszyć oko widokiem ze stolika. W Kamienicy najbezpieczniej zatem oddać się niskokalorycznej konsumpcji pięknych obrazków z zewnątrz


P.S. Okazuje się, że ciasta w Kamienicy pochodzą z cukierni T.Deker. Brak o tym jakiejkolwiek wzmianki w kawiarnianej karcie. To dość osobliwa cukiernia, która swój przemysłowy charakter próbuje maskować okołofrancusko-rzemieślniczą stylistyką, nie szczędząc przy tym buduarowych ostrych różów (?). Wyroby T.Dekera to temat na osobny wpis, osobiście uważam, że nie istnieją żadne powody, dla których byłoby warto je umieszczać w ofercie odrębnych kawiarnianych bytów. Niech sobie będą cukiernicze punkty T.Dekera w kilku trójmiejskich centrach handlowych, ale budowanie na tym asortymencie własnej karty ciast nie przyczyni się do budowy dobrej marki kawiarni. Uczciwość nakazywałaby ponadto, aby umieszczać w karcie informację o pochodzeniu wypieków. Jeżeli Cafe Kamienica zamierzałaby przypisywać sobie produkcję tych ciast, albo co najmniej rozsnuwać nad kwestią ich pochodzenia mgłę handlowej tajemnicy, warto w pierwszej kolejności zadbać o dobrą jakość. 

Ta niestety mocno szwankuje.

czwartek, 17 października 2013

Cafe Brzytfa: o kawiarniach/w kawiarniach








Cafe Brzytfa. O kawiarniach/w kawiarniach

Trudno nie zauważyć wykwitu nowych kawiarni na różnych szczebelkach polskiej rzeczywistości: zarówno w dużych miastach, jak i w Polsce powiatowej. Osobliwie ten nowy trend zaznacza się w Trójmieście: powstają nowe, zróżnicowane miejsca z kawą, herbatami czy deserami. I słusznie: na kawiarnianym rynku ma być ruch, mają pojawiać się nowości zwracające uwagę na nisze, adresujące ofertę do coraz bardziej różnicującej się i rafinującej klienteli, ożywiające dotąd uśpione fragmenty miejskiej przestrzeni. Obok nowinek trwają kawiarniane filary: znane i stabilne marki, które bynajmniej nie dostały mandatu na niezakłócone i bezdyskusyjne funkcjonowanie. Kawiarniane uniwersum jest zatem – jak kawa – całkiem płynne, zmienne i fascynujące. Chcemy o tym pisać. Z najczystszej przyjemności.

Dlatego ten blog nie ma żadnego celu. Jest po prostu o kawiarniach. I powstaje w kawiarniach. Uwielbiamy kawiarnie: do posiedzenia, do pracy, do namysłu, do obserwacji, do konsumpcji. Wysiedzieliśmy w kawiarniach niezliczoną liczbę dupogodzin i cieszymy się z tego. Gdziekolwiek jesteśmy, szukamy kawiarni. Pijemy kawę, kosztujemy, patrzymy, widzimy. Kawiarnie są dla nas miejscami koncentracji społecznej energii: lubimy się do niej podłączać.

Ale nie chcemy ograniczyć się do przeglądu miejsc do odwiedzenia. Nie chcemy kalejdoskopu laurek, westchnień i lukru (tak jak zwykle nie lubimy go na ciastkach). Przeciwnie, zamierzamy patrzeć krytycznie. I ciąć wszystko to, co naszym zdaniem wycięte być powinno.


Dlatego Brzytfa.