czwartek, 24 października 2013

Cafe Kamienica, szybkie refleksje










Cafe Kamienica, Gdańsk, ul. Mariacka
szybkie refleksje

Kamienicę znam od dawna, właściwie od samego jej początku. Zawsze nadrabiała lokalizacją, bo faktycznie znajduje się w uroczym i wyjątkowym miejscu. Poza sezonem ulica Mariacka nie należy do gęsto odwiedzanych, w październiku kawiarnia wpada zatem zapewne w jesienno-zimowy dół. Latem kawiarniany ogródek, przy sprzyjającej pogodzie, tłumnie odwiedzany jest przez turystów. W okresie jesienno-zimowym kawiarnia świeci pustkami. 

Pięknie wypada kawiarniany ogródek. I ten na samym przedprożu, i ten czysto sezonowy, wychodzący na uliczkę. W sezonie z pewnością najładniejsza miejscówka w Gdańsku. I to właściwie jedyne bezdyskusyjne plusy Kamienicy. Wnętrze lokalu jest bowiem dość dziwaczne, sprawia wrażenie skleconego naprędce, chaotycznego i stylistycznie nieposkładanego. Niby trochę na staro, trochę rustykalnie, a mocno nijak. Tak to wypada, gdy zaufać, że wstawienie kilku staro wyglądających sof zbuduje atmosferę wiekowego wnętrza. Dziwaczne gipsowo-złocone rzeźby na ścianach: trochę jak z kartoteki koszmarów rodziny Versace.

Największą (i najbardziej irytującą) bolączką Kamienicy był zawsze słaby smak. Desery i ciasta nie zachwycały, szybko ulatywały z pamięci. Kawa: od zawsze lavazza, zawsze w najbardziej nikczemnych gatunkach ziaren. Wcześniej – przez lata - wyciskana z firmowego automatu drażniła bezpłciowością i mocą zbożówki. Dzisiaj (i już od kilku lat) męczy nadmierną koncentracją robusty, która w filiżance rozpycha się koniakowo-ziemistym brakiem manier. Można wypić filiżankę, ale na jednej poprzestać, bo odezwą się trzewia. Można napić się wody, ale to średni pomysł na dopełnienie ładnego widoku ze stolika czymś smacznym.

Są ciasta. Tym ciekawiej, że na swojej stronie internetowej Kamienica przekonuje, że ma „the best cakes in town”. Szlachectwo zobowiązuje: takie niewątpliwie buńczuczne autocharakterystyki zawsze dodatkowo motywują do testów.
Jest i szarlotka, ciastko-klasyk. I zawsze dylemat: czy wziąć szarlotkę w pełnej wersji (b.śmietana/lody, podgrzana) czy solo. Czy samo ciastko, pozbawione przenudnych dopełniaczy, obroni się na talerzyku? Miła pani kelnerka sugeruje, że ciastko jest na tyle dobre, że da radę w pojedynkę. A zatem przed jabłecznikiem zadanie trudniejsze.

Niestety szarlotka w Kamienicy nie zapadnie w pamięci. Albo inaczej, zostanie zapamiętana, ale jako jeden z cukierniczych dziwolągów, zarówno w sensie smaku, jak i sposobu podania. Ciastko usadowione zostało na małym białym talerzyku, uprzednio mocno pogryzdanym przemysłowym quasi-czekoladowym sosem z plastikowej butli, na wierzchu zaś przeprószone słodkim kakao do picia. Dziwaczne zestawienie: jabłkowe ciasto i jakieś koślawe próby wsadzenia go w kakaowe ramki. Obok – klasycznie – kleks z mocno zjełczałej, sądząc po zapachu, bitej śmietany, która zapewne przedrzemała w swoim syfonku z nierdzewki co najmniej o noc za długo. Plus za zracjonalizowane gospodarowanie zasobami w kuchni: nic nie może się zmarnować (sic!). Samo ciastko jednak okazuje się kiepskim wojownikiem: nie obroniłoby się nawet przy wsparciu (świeżego) śmietanowo-lodowego batalionu. Jest przeraźliwie niesmaczne. Szarlotka w Kamienicy zbudowana na postumencie z jałowego biszkoptu, przeciągnięta jaskrawoczerwoną frużeliną – nieudaną odpowiedzią przemysłu chemicznego na dżem truskawkowy, wypełniona mdłym zbiorowiskiem jabłek ustrukturyzowanych mąką ziemniaczaną, okazała się ciastkiem przeperfumowanym i kulinarnie niepokojącym. Niepokojącym żołądek. Nawet cynamon w tym towarzystwie przybrał taką apteczno-drogeryjną nutę: fakt, że nie było go zbyt wiele, bo przecież został zastąpiony słodkim kakao (tak, szarlotka nim właśnie została posypana, na domiar złego tależ obficie udekorowany zoststał sosem czekolado-podobnym). Mam też wrażenie, że ciastko w ogóle nie zostało potraktowane cynamonem, bo jego funkcję przejął jakiś cynamonowy sos (aromat identyczny z naturalnym), którego dumny ze swego sprytu cukiernik dodał do wierzchniej warstwy ciasta. 

Fot. Cafe Brzytfa

Szarlotka w Kamienicy to świetny przykład, że często lepiej pozostać przy wodzie, nawet przy filiżance męczącej kawy i pocieszyć oko widokiem ze stolika. W Kamienicy najbezpieczniej zatem oddać się niskokalorycznej konsumpcji pięknych obrazków z zewnątrz


P.S. Okazuje się, że ciasta w Kamienicy pochodzą z cukierni T.Deker. Brak o tym jakiejkolwiek wzmianki w kawiarnianej karcie. To dość osobliwa cukiernia, która swój przemysłowy charakter próbuje maskować okołofrancusko-rzemieślniczą stylistyką, nie szczędząc przy tym buduarowych ostrych różów (?). Wyroby T.Dekera to temat na osobny wpis, osobiście uważam, że nie istnieją żadne powody, dla których byłoby warto je umieszczać w ofercie odrębnych kawiarnianych bytów. Niech sobie będą cukiernicze punkty T.Dekera w kilku trójmiejskich centrach handlowych, ale budowanie na tym asortymencie własnej karty ciast nie przyczyni się do budowy dobrej marki kawiarni. Uczciwość nakazywałaby ponadto, aby umieszczać w karcie informację o pochodzeniu wypieków. Jeżeli Cafe Kamienica zamierzałaby przypisywać sobie produkcję tych ciast, albo co najmniej rozsnuwać nad kwestią ich pochodzenia mgłę handlowej tajemnicy, warto w pierwszej kolejności zadbać o dobrą jakość. 

Ta niestety mocno szwankuje.

czwartek, 17 października 2013

Cafe Brzytfa: o kawiarniach/w kawiarniach








Cafe Brzytfa. O kawiarniach/w kawiarniach

Trudno nie zauważyć wykwitu nowych kawiarni na różnych szczebelkach polskiej rzeczywistości: zarówno w dużych miastach, jak i w Polsce powiatowej. Osobliwie ten nowy trend zaznacza się w Trójmieście: powstają nowe, zróżnicowane miejsca z kawą, herbatami czy deserami. I słusznie: na kawiarnianym rynku ma być ruch, mają pojawiać się nowości zwracające uwagę na nisze, adresujące ofertę do coraz bardziej różnicującej się i rafinującej klienteli, ożywiające dotąd uśpione fragmenty miejskiej przestrzeni. Obok nowinek trwają kawiarniane filary: znane i stabilne marki, które bynajmniej nie dostały mandatu na niezakłócone i bezdyskusyjne funkcjonowanie. Kawiarniane uniwersum jest zatem – jak kawa – całkiem płynne, zmienne i fascynujące. Chcemy o tym pisać. Z najczystszej przyjemności.

Dlatego ten blog nie ma żadnego celu. Jest po prostu o kawiarniach. I powstaje w kawiarniach. Uwielbiamy kawiarnie: do posiedzenia, do pracy, do namysłu, do obserwacji, do konsumpcji. Wysiedzieliśmy w kawiarniach niezliczoną liczbę dupogodzin i cieszymy się z tego. Gdziekolwiek jesteśmy, szukamy kawiarni. Pijemy kawę, kosztujemy, patrzymy, widzimy. Kawiarnie są dla nas miejscami koncentracji społecznej energii: lubimy się do niej podłączać.

Ale nie chcemy ograniczyć się do przeglądu miejsc do odwiedzenia. Nie chcemy kalejdoskopu laurek, westchnień i lukru (tak jak zwykle nie lubimy go na ciastkach). Przeciwnie, zamierzamy patrzeć krytycznie. I ciąć wszystko to, co naszym zdaniem wycięte być powinno.


Dlatego Brzytfa.