poniedziałek, 8 grudnia 2014

Kafe Delfin, Gdańsk-Oliwa




Kafe Delfin, Gdańsk-Oliwa

Mam z Delfinem kłopot. Nie wiem, czy oceniać go w kontekście innych oliwskich kawiarni, czy zastosować twarde dotychczasowe kryteria, bez względu na żadne okoliczności łagodzące? Ostatecznie, wygrywa opcja druga, bo przecież nie ma na Brzytfie miejsca na naginanie standardów tylko dlatego, że w okolicy mizeria.

Słaba oliwska konkurencja, struchlała liczebnie i moralnie, nie jest w stanie poważnie zagrozić Delfinowi. Kawiarnio-piekarnia Stary Rynek, niby młodziutka i zapatrzona w nowoczesność, w istocie w swej formule, ofercie i standardach obsługi mocno (nieintencjonalnie) zapóźniona, przewinięta do tyłu o jakieś 20 lat. Tak powabna jak wypieki cukierni Czernis, słodki wabik tego miejsca, doskonale wpisujący się w jego nieco postpeerelowską konwencję.
Z kolei palarnia kawy Cafe Flemming, choć kawę ma dobrą, sama w sobie nie jesteś miejscem do posiedzenia, raczej sklepem, w którym kilka stolików daje możliwość jakiejś szybkiej degustacji, zwykle jednak mocno ograniczonej, bo gatunek kawy w młynku zmieniany jest rzadko - ja zwykle trafiałem na Salwador i zrobiło się nudno. Problem Flemminga leży zresztą nie tyle w ich szczupłych możliwościach lokalowych, ile w właścicielskich głowach, mocno podejrzliwych wobec współczesnych sposobów komunikacji z publicznością, a zarazem w coraz większym stopniu wypełniających się frustracją. Flemming zatem, mocą własnego wyroku, skazany został na żywot lokalu co najwyżej potencjalnego, hermetycznego i skrzętnie ukrywającego przed ciekawością fejsbukowych kawoamatorów. O Caffe Kardamon nie wypowiem się, bo to kawiarniane nieporozumienie. 
I tyle konkurencji.

Kafe Delfin to dziwne miejsce. Przykro powiedzieć, ale taki trochę ubogi krewny kawiarni. Nie skusił mnie. Ani nastrojem ani smakiem.

W trakcie każdej z wizyt witała mnie cisza, tzn. brak jakiejkolwiek muzyki. Takie przedłużające się bezmuzyczne momenty, tak jakby wpadali w jakiś „dziesiąty stopień zasilania” albo mieli dziwną umowę z Zaiksem: czasem z muzyką, czasem na głucho, za to rabat w abonamencie. To strasznie dziwne uczucie, gdy w kawiarni panuje cisza. Owszem, słychać pogawędki przy stolikach, ale brak zwornika stapiającego wszystkie poszczególne hałasy w swojski kawiarniany harmider nie tylko odbiera poczucie przytulności, ile wprowadza silny niepokój. Jakieś apokaliptyczne wrażenie poczekalni, może schronu. Krata w oknie. Czy zostałem ewakuowany? I kiedy wreszcie skończą się te bombardowania?

Niestety nie odbieram Delfina jako przytulnego. Jest suchy i kostyczny. Wnętrze szorstkie. Wysłużone najprostsze krzesła, gołe i niegościnne. Rzędy krzesełek kinowych pod ścianą, właściwie jedyny dekoracyjny meblarski akcent wnętrza, niewygodne, ciasne, opadają z głośnym hukiem. Bezkompromisowo obnażone okno dokonuje negliżu, ale to obietnica bez pokrycia: na zewnątrz smętne podwórko, ani ładne, ani ponętne. Za to wraz ze zbliżającym się wieczorem, robi się coraz bardziej ciemno i nie jest to ciepły pluszowy półmrok, który sprzyjałby rozmowom, raczej taka alienująca ciemność, która fortunnie i wspaniałomyślnie ostrzega: nadchodzę, proszę myśleć o odwrocie w bardziej przyjazne miejsce.

fot. Cafe Brzytfa
Na parapecie bezwstydnego okna próba jakiejś zdobniczej dekoracji – stare elementy kinowe, ale wcale nie budują klimatu kina, to jakby zrobić ekspozycję ze starych sokowirówek. W ogóle te wszystkie okołokinowe eksponaty, razem z pudełkami po kliszach Orwo, wydają się przypadkowe, rzucone ot tak sobie, bezmyślnie, bo przecież coś tu musi być, a innego pomysłu nie było. Nie dekorują, po prostu głucho leżą, bo im kazano. Głupio patrzą, bardziej zagracają i zbierają kurz niż współpracują w przekształcaniu przestrzeni. I zapewne wbrew intencjom właścicieli wcale nie próbują ożywiać wspomnienia o dawnym kinie Delfin. Ten mit to bardziej myślenie życzeniowe, pielęgnowane w nazwie i recenzjach internautów. Bo w Delfinie kina niewiele, poza usilnymi wtrętami, natomiast dużo Peerelu, ale to zapewne wyszło niechcący.

fot. Cafe Brzytfa
Kulinarnie jest równie sucho i szorstko. Karta jest mikroskopijna, ale tego się nie czepiam, bo i zaplecze kuchenne malutkie. Delfin nie jest agendą kultury kawowej, w sensie kawowym wciąż tkwi w swoich początkach, tyle że oczekiwania dziś znacznie bardziej wyrafinowane niż osiem lat temu. Barbarzyńskie ziarno, ultrarobuściane MK espresso, serwowane w całym pakiecie firmowym, tak aby nikt nie miał wątpliwości, że podano mu „wybór baristów”. To fatalny ruch, nie tylko ze względów jakościowych, ile wizerunkowych. Nie cierpię, gdy kawiarnie robią reklamę dostawcom kawy. Wiem, że to forma spłaty haraczu za ziarno, często także za ekspres, ale nie współczuję, bo każdy płaci rachunki podług własnych decyzji. A filiżanki czy cukry z obcymi logotypami to ostrzał własnego kolana.

fot. Cafe Brzytfa
W Delfinie jest kilka ciast, zwykle dwa do wyboru. Szarlotka to duma tego miejsca: „robimy ją na miejscu”. Można warunkowo udzielić jej promocji do następnej klasy, uznając za zjadliwą, ale nic więcej. Jest niziutka i malutka, ale skarlała już wcześniej zanim jeszcze została w ultraekonomiczny sposób pocięta na porcyjki: mdłe skrobiowo-słoiczkowe jabłuszka w duecie z posłodzoną margaryną odebrały jej jakąkolwiek energię życiową. Nie odmawiam jej starań, widzę, że chciałaby. Ale nie może. Takie ciasteczko można zjeść na imieninach u cioci Tereni, ale w kawiarni, za pieniądze, to już zupełnie niekoniecznie. I leżą sobie takie smętne mikroszarlotki, kiepskie i wybiedzone ambasadorki niepewnego miejsca, ale to się przynajmniej zgadza i plus za zdrowy rozsądek, bo mądrzy posłańcy nie obiecują więcej niż dać mogą. Paradoksalnie, słyszę westchnienia zachwytu nad tym ciastkiem, nie dowierzam, ale uspokaja mnie myśl, że to przecież pedantycznie poukładane kostki Palmy w polskich lodówkach oznaczają stan najwyższej gotowości do sezonu domowych wypieków. Polacy nie gęsi, też swój tłuszcz mają. Dobrze utwardzony.

Zamawiam jeszcze niejaką Marlenkę, podobno tutaj lubianą, ale pochodzenia zewnętrznego, z jakiejś cukierni. Znam to ciastko ze Starego Kadru, jest poprawne. To taki przekładaniec toffiowo-miodowy, z lekką nutą orzechów włoskich, luźna wariacja na temat pszczółkopodobnych wypieków, w których jednak orzech smakuje mocniej, a miód w donioślejszy sposób określa strukturę ciasta. Jest słodko, i tyle. Takie sobie Kinderpingłi.

W kącie rozsypuje się kosz z zabawkami. I ponura plama okna z kłującymi kratami i ogólny nieład w połączeniu z wszechobecnym czerwonym wzmagają wrażenie poczekalni, trochę klaustrofobicznej duszności. Wyraźnie czuję, że powinienem się podnieść i wydostać.

Wstaję, wychodzę. Oddycham.

fot. Cafe Brzytfa

Delfin należy do podgatunku kawiarni, których stan zdiagnozowałbym jako okołobeznadziejny. Bo nic im już nie pomoże. I to przede wszystkim dlatego, że sam nie odczuwa potrzeby jakiejkolwiek przemiany. Jest dobrze jak jest: przecież ludzie przychodzą, kręci się, a lepsze wrogiem dobrego.

Wrócę do punktu wyjścia: Delfin ma sporo szczęścia, bo póki co nie wyrosła mu żadna poważna konkurencja. Właściwie jedynie Piekarnia/Cafe Stary Rynek, nieco bardziej z boku, mogłaby odebrać trochę klienteli, ale ciastka od Czernisa polegną nawet w starciu ze skarlałą delfinowską szarlotką. Bezkształtna konkurencja podreptuje zatem na swoich nibynóżkach i póki co utrzymuje Delfin we względnym poczuciu bezpieczeństwa. Nikt nie naciska, nikt nie pogania, więc kinowe krzesła mogą dalej odciskać czerwone pieczątki na gościnych półdupkach, a emkaespresso robić za kawę.

Delfin może czuć się prawie jak ryba w wodzie.

Bo na bezrybiu i Delfin ryba. 


wtorek, 2 grudnia 2014

Cafe Factotum, Gdańsk










Cafe Factotum, Gdańsk, ul. Św.Ducha

To z pewnością jedna z najmocniejszych pozycji na rynku.

I wcale nie przesadzam. Bo Factotum jest intensywne i niszowe, przy tym małe i kameralne. Jak tutejsza kawa, nieowocowa i niekwaśna, mało arabiczna, za to mocą uboższej siostry przydymiona i kadzidlana, podpowiadająca stare drewno, choć dookoła stal i kafle.

Kiedyś był tam fascynujący salonik z płytami Vivart, alternatywny i niedzisiejszy, chyba długo konał. Taka wspólnota przestrzeni zobowiązuje i Factotum godnie zasiedliło szlachetnie naznaczony plac. Szczęście, że nie wykluły się tam żadne nieświeże jaja jak choćby lumpeksy czy jakieś kawiarniane matołki, np. Duża Biała (ot taki Antoni M), wszak bliziutko.

Factotum leży na uboczu. Trudno nie odnieść wrażenia, że to ubocze jest trochę wyborem świadomym. I pięknie, że tak jest, bo położenie np. przy autostradzie Długiej szybko zmieniłoby dobrze zapowiadającego się młokosa w zepsutego i spuchniętego żula w rodzaju Cafe Ferber, takiego, co to niespecjalnie straszy, ale też i zupełnie nie kusi. Choć przyznam, fajnie byłoby zobaczyć wystukujące nagłą zawrotkę białe kozaczki czy truchlejące solarne lica, bo przecież „tu jest tak ciemno”. I w ogóle „jakoś dziwnie”. „A ja bym chciała do Sztarbaksa”. Ona czy jej ajfon?

A Factotum subtelnie wypina metalowy tyłek na gawiedź. Wcale nie zaprasza niechcianych, zaimprowizowana tuż za drzwiami malutka klatka wejściowa działa jak filtr, system odsiewu: my jesteśmy estetycznie twardzi i samoświadomi. Zmykajcie do Kosty.

I to jest wielki plus. F. już na starcie robi kamingałt, odsłania się i zupełnie rezygnuje z służalczego podlizywania się nieprzekonanym. Trudno o bardziej solidnie zarysowaną tożsamość. Brzytfa lubi miejsca samoświadome, tym bardziej, że F. ma mocne papiery nawet na buńczuczne manifesty.
Ale też taka bezkompromisowa autodeklaracja rozbudza nadzieję na więcej. Factotum zawiesza sobie poprzeczkę bardzo wysoko i, co najważniejsze, trzyma się tej wysokości.

Factotum to wnętrze. Rozmach, wykonanie, spójność. Wnętrze oszałamia, bo jest inne, zaprojektowane z wizją, do bólu konsekwentne, z dobrych materiałów. Zero prowizorek. Są lokale, gdzie szaleć mógł Prowi_Zorro i wycinać swoje głupkowate Zetki czy Eski, ale są też inne, dumne i nieprzypadkowe, nawet jeśli skażone upływem czasu, to wciąż spójne i estetycznie powabne. Dobrze nakręcone mechanizmy. Przychodzę do F. od początku i nie zauważam specjalnych śladów zużycia przedmiotów, owszem, bateria w łazience może się trochę ruszać, fotelikom przecierają się czarne bejcowanki, ale to drobne szczegóły, raczej dowody na szlachetne trwanie, a przy tym zdroworozsądkowy głos na rzecz słusznej tezy, że na jakości oszczędzać nie wypada.

Jakość wykonania to jedno. Drugie natomiast to wizja, z jaką szarpie się Factotum. Jest specyficznie, dziwacznie czasem. Warto zaglądać do F. w różnych porach i sezonach, mało jest miejsc tak zmiennych w zależności od pory roku czy dnia. Factotum istnieje na różnych poziomach, wyliczę kilka określeń, ślad każdego uda się zidentyfikować bez większego problemu: literacko, artystowsko, gotycko, romantycznie, zmysłowo, dekadencko, klaustrofobicznie, toksycznie, seksualnie (nawet z nutą sadomaso).


W swoim najczystszym sensie, jestem przekonany, Factotum jest kawiarnią literacką. Bynajmniej nie mam na myśli lokali, w których bejowaci literaci onanizują się słownie na napalone kuracjuszki. Factotum dotyka literatury w ogólniejszym i bardziej nobliwym sensie, to miejsce samo w sobie nasycone jest semiotycznie. Ono nieustannie kręci się wokół znaków, właściwie zostało osnute wokół zabawy symbolami i konwencjami, do tego stopnia, że nie ma w okolicy drugiej tak symbolicznie intensywnej kawodajni. Józef K., osławiona klubokawiarnia z Piwnej, przy spójnej, a przy tym wieloznacznej zawartości Factotum, opuszcza bezradnie ręce i oddala się do swojej dziecinnej rupieciarni.

Moc Factotum to rezultat celowego zabiegu projektantów wnętrza, którzy przetworzyli klasyczne motywy w swój własny kod estetyczny, w którym dużo modernizmu, ale i gotyku, Holendrów (chćby Halsa czy Rembrandta), Velazqueza, a nawet i Bacona. Jaskrawo widać to w toalecie, którą uważam za zwieńczenie zastosowanej konwencji estetycznej: postery popularnych amerykańskich filmów zostały przetłumaczone na język klasycznego malarstwa, daje to efekt piorunujący i stanowi niezwykłe zwycięstwo specyficznego i niepokojącego stylu nad całkiem przecież trywialną treścią.


W Factotum można czytać, jak najbardziej. Ale przede wszystkim to Factotum się czyta. I to jest chyba, powiedziałbym, najbardziej fundamentalne nawiązanie do Charlesa Bukowskiego, dwudziestowiecznego amerykańskiego pisarza, który – właścicielską wolą – obwołany został patronem kawiarni. Bukowski, choć oryginalnie Niemiec, pozostał wierny realiom amerykańskim, z Los Angeles na czele. Nie zauważam jakichś specjalnych wtrętów z tradycji amerykańskiej (oprócz luźnych cytatów z holiłódzkich produkcji). Factotum-kawiarnia wydaje się przecież do bólu europejska, modernistyczna, berlińska, może Kafkowska, może Baudelaireowska. Samo „factotum” odwołujące się w swoim językowym znaczeniu do obrotnego, wszechstronnego sługi/służącego również nie wydaje się dobrze skrojonym konceptem jak na charakter projektu z ul. św. Ducha. Być może bardziej pasowałby tu „flaneur” (spacerowicz), całkiem udanie chwytający wieloznaczność tego miejsca, bo wizyta w F. to taki spacerek: po różnych wątkach i historiach.
Nazwę „factotum” skłonny jestem uzasadnić jedynie jako próbę wykorzystania samego słowa-dźwięku, ezoterycznego znaku, ale bez przypisywania mu żadnego konkretnego desygnatu. Co prawda po jego rozszyfrowaniu trochę magii ulatuje, ale to drugorzędny zarzut.

Przyznam, że nie do końca rozumiem dosyć pokrętny i usilny projekt nadania Factotum cech kawiarni filmowej. Kompletnym nieporozumieniem estetycznym wydaje się karta menu, o zgnuśniałej stylistyce nijak powiązanej z otoczeniem, z namolnie wtłaczanymi figuracjami z filmów, zdjęciami i nazwami rodem z mentalnie prowincjonalnych multipleksowych gastrobiznesów. Wnętrze Factotum zobowiązuje i powinno obligować decydentów do bardziej kreatywnej karty, zarówno pod względem estetycznym, jak i merytorycznym. No i z wyraźnym skrętem literacko-dekadenckim, dotrzymującym kroku choćby podsufitowej wyklejance z autorem Alicji w Łonderlandzie.


Ciasta w F. zasługują na uwagę. Nie ma ich wiele, raptem kilka, ale nie chodzą na skróty, z dobrych składników, na pewno windują F. do gdańskiej kawiarnianej elity. Nie ma w Gdańsku lepszego ciasta czekoladowego, to w F. jest puszyste i lekko wytrawne, niemalże o konsystencji musu. Okraszone domowym sorbetem z czarnej porzeczki (trochę przesłodzonym), ale szczęśliwie niezepsute żadnym cieczkopodobnym wytryskiem.
Sernik waniliowy, delikatny i maślany, w porównaniu z tym z mocno rozgadanej konkurencji (Retro) zupełnie onieśmielony i milczący, za to w boju sprawdza się lepiej. Ceny ciast zbliżone do tych z Retro, ale kawałki większe. 
Kawowe ziarno to włoski Bistrot, niezbyt popularny, ale uznany producent. Mieszanka ma znaczny (30%) robuściany udział, ale nie zamierzam narzekać. Przyzwyczaiłem się, że kawa w F. ma swój specyficzny wyraz i nigdy nie miałem powodu do choćby najmniejszej pretensji. Jest niezmienna, zawsze identyczna w mocy i temperaturze. Jeśli tylko zamarzyłyby mi się jakieś bardziej nobliwe arabiczne harce, to niedaleko Palarnia Kawy z najlepszym ziarnem. Nie znajdę w F. żadnych hipsterskich zaparzajek, ale wcale mi nietęskno.

Jest coś co mnie trochę uwiera. Przychodzę często, ale nigdy nie natknąłem się na właściciela, nigdy nie zauważyłem jakiejś gospodarskiej krzątaniny, takiej zwykłej troski o miejsce, o gości, o swój produkt. Nie czepiam się obsługi, bo jest miło i bezproblemowo, ale obecność, choćby epizodyczna, Pana Landlorda udziela uspakajającej odpowiedzi na cośkolwiek dręczące fundamentalne pytanie: czy leci z nami pilot? Mam zatem w F. dość częste wrażenie, że to miejsce, choć piękne i bogate, zostało osierocone, pozostawione samo sobie wśród zawistnych drapieżców. Z rozmysłem poczęte, starannie odchowane, odebrało nauki w najlepszych szkołach, a potem tak po prostu porzucone.

Factotum ma znaczny potencjał i jak zwykle przy takiej diagnozie może pojawić się pytanie, czy wykorzystuje swoje możliwości do działalności okołokawiarnianej, np. czy zdarzają się jakieś tematyczne spotkania, jakieś posiedzenia dyskutantów, jakieś desperackie próby zwrócenia uwagi świata na czyjeś stwory czy wytwory. Nie, Factotum nie udziela się pozakawiarnianie. Trwa, robi kawę, podaje ciasta i oddaje się gościom do dyspozycji. W ogóle społeczna działalność kawiarni to temat na odrębną opowieść, niestety czasami służy jako kryterium w ocenach znaczenia czy przydatności (?) kawiarni, zupełnie jakby organizowanie posiadówki dla nieletniego poeciny i jego rodziny pod chwalebnymi auspicjami wieczoru poetyckiego (a nawet patronatem lokalnego politłuka) było przyczynkiem do aureoli. Fakt, że F. nie organizuje żadnych (nie)kulturalnych wyszynków jest tylko dowodem na to, że podjęło świadomą decyzję, żeby trwać i walczyć jedynie w oparciu o własne niezmienne atuty: wnętrze, wieloznaczną aurę, dobrą kawę czy znakomite ciastka. Beż żadnych przeszkadzajek. Taki ruch zasługuje na szacunek.

Factotum jest (po)nowoczesny i intelektualny. Rzadko zdarzają się miejsca o tak znacznej koncentracji nawiązań i symboli. Ich semiotyczna siła zwykle wynika z nagromadzenia przedmiotów, które same w sobie stają się nośnikami tożsamości kawiarni. Efekt Factotum to jednak rezultat śmiałej wizji, która połączyła obrazy i zróżnicowane materiały w dobre wieloznaczne wnętrze. W Factotum sprzętów niewiele, te nieliczne, które jednak znalazły zatrudnienie (maszyny do pisania sprowadzone do roli świeczników), są jak tłuste rodzynki, podkreślające styl miejsca: tutaj rządzi idea i pomysł, a materia przygląda się i służy.

Pan Eco z pewnością polubiłby Factotum, bo to właściwe miejsce, żeby pomyśleć o semiologii życia kawiarnianego.

środa, 19 listopada 2014

Fusy i Miętusy, Gdańsk











Fusy i Miętusy, Gdańsk, ul. Grobla/Pachołów

Dzisiaj miejsce szczególne. Nowiutkie. Najświeższe. I najgorsze z wszystkich, jakie do tej pory odwiedziła Brzytfa. Po Małej Czarnej czy Caffe Galerii (już pogrzebanej) trudno było wyobrazić sobie mniej udane miejsca w samym centrum znaczącego miasta. I wcale nie jest to dla Brzytfy powód do radości. Tutaj zwyczajnie opadają ręce. Bo Fusy i Miętusy to same minusy.

Zupełna świeżynka, miejsce otwarte zaledwie tydzień temu. Lokalizacja nieoczywista, u zbiegu Grobli z Pachołów, niby centrum starego Gdańska, ale na uboczu głównych kawiarnianych szlaków. Uboczność to kwestia mocno relatywna, czyż nie wydawało się kiedyś, że Stary Kadr rozlokował się właśnie poza najściślejszym centrum? Zatem na wejściu plusik za myślenie perspektywiczne i zamysł rozszerzania przestrzeni kawiarnianych. Przyznam jeszcze jedną pochwałę za fantastyczną starą ramę okienną (wisi na ścianie), która jednak nijak nie pasje do całego kontekstu. I tyle, rubryka dodatnia raptownie się kończy.


fot. Cafe Brzytfa
Lokal jest nieładny, to kiszkowata wydłużona struktura przypominająca przedpokój, wypełniona fotelikami z brązowego skaju i okrągłymi stolikami. Siedzonka wyglądają jak poodbijane na ksero, jest ich pełno, niewygodne, klocowate i pierdzą przy siadaniu.
Warstwa dekoracyjna w Fusach właściwie nie istnieje, za ozdoby, oprócz wywołanej już do tablicy ramy okiennej, robi bar (z niezrozumiałych estetycznie względów obity płytą wiórową) i stara lodówka spod korpoznaku Pepsi. Gołe ściany i wrażenie przedłużającego się remontu, który nigdy się nie skończy. W sensie ludzkim jest pusto i trupio. Przy stoliku mrukliwy właściciel (?) z laptopem obmyśla plan zawojowania świata.

Mam kilka skojarzeń. Po pierwsze widzę poczekalnię w prowincjonalnym hotelu, np. w Horyńcu i ten sam rodzaj nerwowego napięcia: może wreszcie ktoś przyjdzie? Glamur ze skaju i emdeefu, brakuje tylko olejnych płócien sławiących wdzięki lokalnej zwierzyny łownej. Drugi obrazek to pokłosie telewizyjnych gastrorewolucji z panią Magdą w tle. Oto zapomniana knajpa, pusta i głucha, ale z dzielnym menedżerem, który wciąż nie traci wiary: stuka w klawiaturę, buduje mądre tabelki i dziwi się światu: kak eta, kak eta?
No niciewo, odpowiadam i ruszam dalej pogrzebać w Fusach.

Jest to niezrozumiałe miejsce. Estetycznie wątpliwe, zaaranżowane kompletnie bez pomysłu. Nieprzytulne i niesmaczne. Nie warto rozwodzić się nad kawą (wątpliwe Vergnano). bezpłciowy wypiek z BioPiekarni Ziarno z Wrzeszcza, chyba wegańska szarotka, też nie zasługuje na obszerniejszą wzmiankę. Zadumam się jedynie nad paskudnym czekopodobnym smarkiem, w którym ciasto zostało utytłane. Nazywa się to „sosem czekoladowym” i pochodzi z białych plastikowych butli, pełno ich w Selgrosie. Specjalnie dla gastronomii, no bo to przecież szczególnie kawiarnicy powinni strzykać na swoje produkty mdłą i słodką czekosraczkę, wtedy tak światowo, z błyskiem i sznytem. Żeby gówno glanc miało, powiedziałby kapral Kania Kaniowski.

fot. Cafe Brzytfa

I ostatnia uwaga, bo więcej nie warto. Fusy i Miętusy - zaskakująca i obiecująca nazwa. Spodziewałem się jakiejś gry, zabawy z gościem, przymrużenia oka w wystroju czy ofercie. Tymczasem nawet kawy z fusami brak. Miętusy istnieją tylko teoretycznie, choć jakiś słoik prężył się na barze. Ale nikt nimi nie częstował.  Bo w Fusach nie dość, że nieładnie, to jeszcze śmiertelnie poważnie. Nie trzeba umieć wróżyć z fusów, by zobaczyć, że te Fusy długo nie pociągną. Swoja drogą to całkiem ciekawy przypadek: agonia tuż po przyjściu na świat.

Wizyta w Fusach i Miętusach uświadamia elementarną niemoc: czegokolwiek nie napiszemy, marne pomysły będą nadal materializować się w postaci nieudanych i fatalnych kawiarń czy pabów, takich bytów epizodycznych, którym właściwie nie warto zaprzątać sobie głowy, bo wkrótce na ich miejscu wyklują się kolejne, pewnie równie nieudane, rezultaty żarliwie powtarzanej mantry: „zawsze chciałam/chciałem mieć kawiarnię”. Takie wielkie marzenie: mieć kawodajnię albo chociaż jakieś malutkie bistrojadło. A wszystko podszyte przerośniętą i głupią nadzieją, że musi się udać, bo przecież „ty tak świetnie pieczesz”, a w ogóle „to nie ma w tym mieście gdzie pójść”. Pół biedy, jeśli te wszystkie niewypały dziurawią jedynie kieszenie pomysłodawców, niestety obawiam się, że bywają zasilane z podatniczej krwawicy, bo: programy, dotacje, aktywizacje, itp. 

I śmieszno, i straszno.



wtorek, 11 listopada 2014

Dialektyka Rogala Świętomarcińskiego











Dialektyka Rogala Świętomarcińskiego

Dzisiaj wpis tyle zabawowy, ile okolicznościowy. Dwie wyrywkowo uchwycone postaci Rogalika Świętomarcińskiego. Jasna i ciemna. Jeden nafutrowany certyfikatami i świadectwem słusznego pochodzenia rasowego. Drugi, odszczepieniec i nieśmiałek. Teza i antyteza.

Rogale Świętomarcińskie z Lidla (to te z ważnymi papierami i jeszcze ważniejszymi pieczątkami). Podobno jadalne, niektórzy twierdzą, że nawet smaczne. Spróbowałem. Tekturowe ciasto, które nawet nie udaje, że tworzy jakiś kontekst dla nadzienia, bo wszystko przenika wszechpotężny aromat. Wielki pean na cześć fabryk i zakładów chemicznych przetwarzających i upychających aldehydy, acetony, benzoesy do maleńkich fiolek, pieszczotliwie nazywając je olejkiem migdałowym. Ten olejek to jedna z najbardziej podłych i perfidnych mistyfikacji w branży cukierniczej. Trudno wyobrazić sobie bardziej bezczelną uzurpację, niż tę, której na migdałach dokonał pan aromat: utożsamił nieoczywistą i orzechową migdałowość z jadowitą i agresywną chemią (nie)organiczną. 
Ale są też nostalgiczne pozytywy tego rogalika. Np. wyraźnie rozpoznaję nuty pasty do podłogi: wczesne lata osiemdziesiąte, wracałem ze szkoły do mocno napastowanego mieszkania, pasta w butelce, taka biała.
Albo paskudne tzw.kartofelki, z podobnego czasu, peerelowski ersatz marcepanu, mąka z cukrem i olejkiem, sympatyczne kuleczki obtaczane w kakao. Nawet w siermiężnym peerelu nie dawały się przełknąć.
Jeśli lubicie takie (nie)sentymentalne powroty i pastę do podłóg w ustach, częstujcie się.

Ale też Brzytfa sprawiedliwa i chwalić potrafi. Na antypodach stylu z dyskontu znajdują się rogale z maleńkiej starogardzkiej cukierenki AleCiacho, kiedyś stacjonarnej, dzisiaj trochę partyzanckiej, od zlecenia do zlecenia (casus gdańskiego fukafe). Nie z Wielkopolski, z Kociewia, bez certyfikatów, które nic nie znaczą, naturalnie gluteńsko i niewegańsko, za to domowo i prawdziwie. Zero olejków, smaki łagodne i naturalne. Masło, orzechy, biały mak, migdały, wszystko stopione w harmonijną całość. I dużo w tym zwykłej fajnej radości, sporo nostalgicznych przypominajek: babcine rogaliki: gdzieś dawno, gdzieś tam kiedyś, może wcale. I ten szczególny uśmiech do wewnątrz, gdy pojawia się dawne wspomnienie pączka, który kiedyś był jeszcze pączkiem. Archeologia przyjemności.

Ten rogalik da się też czytać zupełnie inaczej, także jako – nie do wiary – całkiem wielowątkowe i złożone ciastko. Bo całkiem wiele w nim i wszystko na miejscu. I nadzienie: nieoczywiste, słodkie, ale nie przesłodzone, niespecjalnie apodyktyczne, bo pozwalające ujawniać się pozostałym warstwom. Bardzo dobre ciasto, nie dało się zdominować nadzieniu, przeciwnie, utrzymuje je w ryzach, jest niesłodkie, delikatne, kontrapunktyczne i dla wypełnienia, i przede wszystkim dla lukru. Bo lukier nie jest tutaj pomadową dokładką, cukrowym opłatkiem miętowym, mechanicznie powielaną pieczątką, bo tak wypada, bo niby ładniej. Jest zwieńczeniem układanki. Przełamuje skąpą słodycz ciasta, wyostrza orzechowość nadzienia. Szkicuje ostry, ale przyjazny kontur, łapie ciastko za kark i  nie pozwala mu zdryfować w jakieś wytrawniejsze zabużańskie kanony słodyczy. Koniec końców to słodkie ciastko, tak jest i tutaj, ale bez zmęczenia, bez zbędnych dyskusji i ozdobników. Dochodzą i różnice w teksturach: łamiący się lukier, kruchawe ciasto, miękkie wypełnienie, chrupiąca posypka z migdałów. Prosty rogal, zrobiony z sercem, naładowany smakiem i znaczeniem. 
Lubię.

sobota, 8 listopada 2014

Pies i Róża, Gdańsk













Pies i Róża, Gdańsk, ul. Świętojańska/Szeroka

Pies nie jest już nowinką, istnieje przeszło rok, w pewnym momencie, jakoś zimą, wydawało się nawet, że został porzucony i zakończył działalność. Pamiętam pierwszą wizytę we wrześniu ubiegłego roku, rozglądałem się, notowałem, ale jakoś nie zdołałem ulepić żadnej spójnej noty. W tym samym czasie szybkie odwiedziny w Małej Czarnej czy Melanżu przełożyły się na równie prędkie rezultaty. To samo w sobie musi już świadczyć o charakterze Psa, niestety na przykład o tym, że tego charakteru specjalnie nie widać.

Pies jest bowiem miejscem nieokreślonym. Mam wrażenie, że został naszkicowany dosyć zamazanym konturem, tak aby można było dostrzec różne kształty. Z założenia miał być miejscem artystowskim, ale takim zwyczajnym, nienadąsanym i bezpretensjonalnym.  Nie da się uciec od porównań z Kurhausem, bo oba miejsca mają sporo wspólnego. O ile jednak Kurhaus może rozpierać duma z własnej odrębności, o tyle Pies, choć starszy wiekiem, ustępuje kuzynowi z Wrzeszcza właściwie pod każdym względem, oczywiście z wyłączeniem oferty kulinarnej, bo tę ma Pies zdecydowanie bogatszą. Pies zresztą bliższy jest stylistyce bistro, widać, że przez prawie rok od ostatniej wizyty zdryfował w stronę małej jadłodajni, oddalając się jednocześnie od typowej kawiarni. Dziś mam wrażenie malutkiej stołówki, trochę alternatywnej, zawsze niestety także pustawej.

Wypijam podwójne espresso przedłużone wodą. Jest słabiutko, chociaż ulotka na stoliku uprzejmie informuje, że „parzymy świetną kawę”. Dolewka wody zupełnie odebrała kawie charakter. Kawa wyparowała, pozostał jakiś napój dla hipochondryków i kofeinofobów. Po zamieszaniu łyżeczką krema ulotniła się bezpowrotnie, bez słowa pożegnania, odsłaniając za to wnętrze rodem z chemeksu.

fot. Cafe Brzytfa

Witrynka cukiernicza nie krzyczy do mnie, pozostaje raczej asekurancko wycofana, tak z pół kroku do tyłu, chyba nie chce, żebym się z nią zaprzyjaźnił. Ciasta cukiernicze na oko, niektóre lśniące, wyprostowane i w gotowości, podejrzewam, że trochę utwardzone. Pochodzą z „zaprzyjaźnionej cukierenki”. Znamy takie przyjazne ciastkarnie: przyjaźń was wyzwoli, ale nie z tłuszczu cukierniczego. Torcik czekoladowy pręży się brązowo-lateksowo, czekoladowa erekcja kłuje w oczy, nie skuszę się. Z ciekawości proszę o ostatni kawałek ciasta dyniowego, wegańskiego, ale nie z wajdelockiego Avocado. Ostatnie kawałki to zawsze loteria, ale przede wszystkim poważne źródło wiedzy o tym, w jaki sposób zarządza się w kawiarni resztkami, no i jakością oczywiście. Ciastko robi piorunujące wrażenie: zostało zaserwowane wprost z lodówki na talerzyk, pospiesznie wyścielony serwetką. Celulozowy całun zwisający z boku talerza to mało estetyczny rapsod ku pamięci ciastka dopełniającego właśnie żywota. Smutne, że kawałek nie trafił do jakiegokolwiek czyśćca, który podciągnąłby jego trupią ciepłotę choćby o kilka stopni, szkoda, że nikt nie wrzucił go na patelnię czy choćby górną półkę ekspresu. Przeciwnie, taki właśnie mocno przeziębiony trafił na talerzyk. Przeraźliwie zimny i glutowaty. Na oko, co najmniej pięć dni, zupełnie możliwe, że około tygodnia przeleżakował w witrynie i chłodził się niemiłosiernie. Co za znieczulica tak traktować niewinne ciasteczko, które pokornie czekało pewnie od końca października na (nie)uczciwego znalazcę.

fot. Cafe Brzytfa
Czyli: ciastko nieświeże, przesuszone (i na blasze, i w lodówce), rozsypujące się na okruchy przy próbie krojenia. Samo w sobie kilka dni wcześniej też nie należałoby do udanych. Jest to zresztą generalny problem ciast dyniowych, rozumiem, że wielką jest potrzeba angażowania dyni w wypieki (taka forma dyniowej terapii zajęciowej), ale nie spotkałem jeszcze porywającego czy urywającego cokolwiek produktu z tym warzywem (z wyjątkiem potraktowania dyni jako bakalii). Zwykle to chęć wpisania się w jesienną sezonowość czy helołinową modę decydują o dodawaniu pomarańczowej mamałygi, którą trzeba potem intensywnie batożyć cynamonem i stawiać na nogi orzechami, byleby przywrócić ciastu jakiś charakter, zresztą bardzo przewidywalny. A w ogóle, jeśli i dyniowo i wegańsko, to oznacza to mąkę do kwadratu, taki hip(st)erglut.

Mknę z powrotem do punktu wyjścia: mocno czerstwego ciastka. Podanie – nie jestem tu zwolennikiem twardej Wolandowskiej dychotomii -  ciastka mniej świeżego nie musi samo w sobie być czymś złym. Bynajmniej nie należę do ludzi, którzy w kawiarniach zadają irytująco-filtrujące pytanie o istotę wszechrzeczy: które ciasta są dzisiejsze? Powiem więcej, wielu ciastom czas doskonale służy, pierniki powinny poleżeć kilka tygodni, ba, nawet sernik smakuje najlepiej po kilku dniach.
Ciastko dyniowe tego szczęścia nie ma. Sęk w tym, że ono z pewnością nie było dobre także po upieczeniu. Co jednak uderzające, to fakt, że pani w Psie to ciastko ochoczo sprzedała, zapewne z poczuciem ulgi, że udało się całe wreszcie upłynnić. Nie zastosowała żadnej strategii maskowania nieświeżości, żadnego triku, który wszak nie tyle ma oszukiwać, ile uprzyjemnić konieczność przełykania zdechłej buły. Każdy doskonale wie, że zwykłe podgrzanie cofa zegar biologiczny produktu o jakieś kilka dni, a zapach ciasta może być doskonałym wabikiem dla gości, takim fajnym gastrodyzjakiem.

Wnętrzarsko to jest tu mocno eklektycznie. Niby nowocześnie, niby ikeowsko, ale też z retro-tęsknotą: pojedyncze stare szafki, stary zegar ścienny. Ekspozycja dzbanków, niestarych, takich, które tylko udają jakąś historię. Roślinki w doniczkach podpowiadają: ma być domowo, naturalnie, jest kaktusik, jak w klasie szkolnej. Jest trzykrotka, oplata się na witrynce z hipsterskim Dżonemlemonem. Wreszcie jest półeczka, właściwie cały półkownik, z rządkiem książek, taki swojski, taki peerelowski, nostalgicznie prowizoryczny. Widać tutaj takie ciągoty: miało być nowocześnie, ale do głosu doszła jakaś tęsknota i wyszło jak wyszło. I ten samorobny półkowniczek z doniczkami (szkoda, że paprotka nieobecna) jest dla mnie kwintesencją Psa: robi się tu nostalgicznie i botanicznie, ale chyba nie końca w kierunku zgodnym z zamierzeniami właścicieli. Bo ten sentyment ma dość konkretny adres, to lata osiemdziesiąte, czasy meblościanek i ultra praktycznych półeczek. I kwiatków na tych półeczkach, bo estetyka też ważna, nawet jeśli kontekst siermiężny. Tak to pozbierały się różne bajeczki w tym Psie, plotą sobie i plotą, taki stylistyczny wielogłos, po mojemu to z nutą pierwszorzędnej peerelowskiej zaradności na pierwszym planie.

Podkreślę: to nie jest Kurhaus, po germańsku okrutny w swej estetycznej konsekwencji, spójny i mikroskopijny, nawet jeśli kulinarnie kostyczny. W Psie nie ma psychodelii, jest przaśnie, minimalistycznie (ale nie z wyboru, raczej z budżetowej konieczności), trochę bylejako, prowizorycznie. Taka Prowi_Zorca 5. Czekam na łóżko piętrowe, wpasuje się, a ile to miejsca na doniczki!


W Psie brakuje mi opowieści, jakiejś nadrzędnej wizji, która to wszystko złapałaby za kark i usadziła na miejscu. I nawet klocowate ciasta nie przeszkadzałyby jakoś specjalnie. Nie ma tego pomysłu i w kuchni, i we wnętrzu. Wystarczyłoby podejrzeć trochę wrzeszczańską Marmoladę, która znalazła dla siebie spójny pomysł i kulinarny (można mieć zastrzeżenia co do jakości produktów, ale nie do samego pomysłu, który jest spójny i buduje odrębność), i stylistyczny, też stawiając na funkcjonalną nowoczesność, ale przefiltrowaną rustykalnie, bardziej udomowioną. Kompletnie nie widać tu pieczywa, a przecież aż prosiłoby się zacząć od niepowtarzalnego rzemieślniczego wyrobu piekarniczego. Tymczasem chleb potraktowany został po macoszemu, rok temu, gdy zamówiliśmy kanapki, bardzo miły skądinąd kucharz biegł po chleb (zwykły, oliwski krojony, w worku) do pobliskiego sklepu spożywczego. Dzisiaj podaje się fałszywy razowy, pokolorowany karmelem, dziw, że ktoś jeszcze daje się na te brązujące sztuczki nabierać. A przecież każda poważna bistrodajnia zwłaszcza ze skrętem w stronę śniadań czy kanapek powinna wybór pieczywa potraktować jako absolutny rudyment, wręcz Eliadowski akt ustanowienia własnego świętego porządku. Bo chleb to żywieniowe sacrum i nieładnie przemycać go ukradkiem, w reklamówce, jak brudne kartofle. W złym guście są też lody Calipso, kolejne westchnięcie za utraconym dzieciństwem, które z tamtymi z lat osiemdziesiątych wspólną mają tylko nazwę, w dzisiejszej postaci to kokosowa karykatura, zamrożona roślinna kpina, lody niechcąco wegańskie. Troska o jakość, ale też i świadomość produktów, pomimo dość dobitnych deklaracji, to nie są mocne strony Psa.

Koncept miejsca jako galerii też pobrzmiewa mocno wątpliwie, skoro lokal staje się w coraz większym stopniu stołówką niż klubokawiarnią. Pies jest zlepkiem, patchworkiem, naprędce skleconą instalacją, której żywot przerósł oczekiwania publiczności. Jest całkiem sympatyczny, ale letni, ani grzeje ani ziębi.
I jeszcze jedna kwestia, którą nieczęsto poruszam, chyba że zakłuje w oczy. W Psie, o dziwo, ceny nie należą do niskich. Nabożnie mantrowany dziś stosunek jakości do ceny nie wypada korzystnie: americano w cenie 7 zł (dolewka wody do espresso kosztuje aż 2 złote!), ciasta od 9 do kilkunastu złociszy to ceny z Retro, nie wspominając o Pikawie, która wypada najtaniej. A przy tym Pies jakościowo bardzo mocno zapóźniony. Stąd i mało konkurencyjny. Stawiam w ciemno, że studenci ASP – do których Pies przymila się szczególnie - chętniej przybiegną do Palarni Kawy na Tkackiej. I to wcale nie dlatego, że bliżej i wygodniej, ale smaczniej i taniej.


Gwoli informacji: choć ciastko było cośkolwiek zmumifikowane, nie dopadła mnie żadna klątwa. 

czwartek, 16 października 2014

Kurhaus, Wrzeszcz, ul.Aldony/Wajdeloty










Kurhaus, Wrzeszcz, ul.Aldony/Wajdeloty

Dzisiaj miejsce całkiem szczególne, któremu – od razu uprzedzę – należy przyklasnąć.

Kawiarnia w gdańskim centrum, wydeptywanym przez przyjezdną gawiedź zza morza czy powiatu to nie jest posunięcie obarczone jakimś szczególnym poczuciem misji, czy też specjalnie ryzykowne. Innym kalibrem jest jednak podpięcie się pod rewir ani turystyczny, ani gastronomiczny. Dolny Wrzeszcz i pięknie rewitalizowana ulica Wajdeloty. I Kurhaus, który ulokował się u zbiegu Wajdeloty i Aldony.

Przyznam wyjątkowo, że o ocenie miejsca dziś musi zdecydować jakaś mocno subiektywnie odczuwana symbolika całego otoczenia. Za każdym razem w Dolnym Wrzeszczu, szczególnie w rejonie wajdelockim mam silne wrażenie oniryczności miejsca, jakiejś jego surrealności, trochę niepokojącej, trochę przyśnionej. I to pomimo ludzi na ulicy, widzę opustoszałe senne miasto, ot takie wrażenie przechadzki o trzeciej nad ranem, trochę teatralne skorupy, trochę da Chirico. W ciąg tego doświadczenia wpisał mi się Kurhaus. I co ciekawe, wcale nie odbieram tego jako przypadek.

Kurhaus nie jest bowiem miejscem letnio-neutralnym, choć minimalistyczny, to gęsty od znaczeń, porusza się po dość psychodelicznych rewirach. Być może to wyłącznie moje odczytanie tej estetyki, możliwe, że dla innych to po prostu solidna funkcjonalna stylistyka z lat sześćdziesiąto-siedemdziesiątych. Ani oniryczna, ani toksyczna.

Lokal jest do bólu konsekwentny w wystroju. Są stare mebelki, ale stare inaczej niż w retro kawiarniach. Niektóre krzesełka czy stoły znam bardzo dobrze z czasów swojego dzieciństwa, przy czym nie jest to wspomnienie, do którego chciałoby się przytulić jak do pluszowego misia. Konsekwentna linia wnętrza jest tyleż spójna, ile kostyczna i sucha, we mnie osobiście wzmaga poczucie wyobcowania, a gołe ściany przywodzą na myśl niechciane odwiedziny w niewykończonym ciotecznym em ileś tam dawno temu. Nie jest ciepło, a chciałoby się ogrzać jesienią we wnętrzu, które nawet niech udaje, ale niech ogrzewa. We wnętrzach w rodzaju Kurhausu wyczuwam napięcie, niech będzie że międzypokoleniowe, z gruntu estetyczne, ale skoro za estetyką pokornie podąża też jakaś wizja świata, to i ontologiczne również: my nie udajemy, my nie lubimy na staro, my lubimy nowocześnie, my prawdziwi, niezapatrzeni w jakieś emeryckie kaprysy, etc.

Niepokój podkreśla muzyka, słychać wybrana z rozmysłem, mocno alternatywna, ze zbliżonym do stylistyki wnętrza retro-analogo-nerwem (nie zrekonstruuję autorów, niech to będą jakieś klony Stereolab czy Skalpela). Zapewniam, to nie mój wymysł, wejdźcie do Kurhausowej łazienki, a w pierwszej chwili poczujecie się jak przybysze z matplanety.

Wnętrze, choć zupełnie nie z mojej bajki, zasługuje na uwagę. Gorzej, że ten minimalizm rozpanoszył się też w kuchni. O tyle, o ile minimalizm estetyczny może stanowić punkt do dyskusji, to skrajna oszczędność oferty kulinarnej jest strzałem w stopę, nie widziałem tabliczki z info, że lokal dla dietetyków. Patrząc złośliwie, należałoby zakwalifikowac Kurhaus jako logiczny kolejny punkt na skali wielkomiejsko-hipsterskich fobii jedzeniowych. Ani vege, ani glutenfree, po prostu: foodfree. Pełen komfort, nic nie kusi, i żadnych wyrzutów, żołądka czy sumienia. Prawdziwy comfort food. Anorektyczny raj.

I to jest największe działo, jakie wytoczę Kurhausowi. Nie ma w nim żadnej spożywczej pokusy, jest po prostu miejscem wolnym od jedzenia, a to nie przystoi żadnej kawodajni. Owszem, jest kawa (z Coffee Proficiency), naturalnie są hipsterskie zalewajki: dripki i chemki. Nie może oczywiście zabraknąć glamurowatych alter-drinków: friców, wastoków, mijomatów, itd. Polityka sprowadzania gotowców ma krótkie nogi: nie tylko, że nie buduje odrębności miejsca w stopniu takim, jak czyniłoby to oferowanie napojów produkcji i inwencji własnej, ale też na dłuższą metę okazuje się mało racjonalna ekonomicznie.

Gdy pojawiłem się po raz pierwszy, z rzeczy spożywczych (nie napojów) dostępna była jedynie wegańska tarta okołoczekoladowa, zamawiana z sąsiedzkiego Avocado. Pani właścicielka w ujmujący sposób zaproponowała wyjście po pączki do pobliskiej cukierni, bo „i tak miała po nie dzisiaj pójść”. Rozumiem potrzebę dobrej komunikacji z otoczeniem, ale podawanie ciast z wegańskiego bistro baru albo przemysłowej cukierni A. Paradowskiego (obok) określiłbym jako piramidalną bzdurę. Po co dublować pomysły, niektóre zupełnie nieudane, inne co najmniej specyficzne? Aż prosiłoby się o zadbanie o własne niepowtarzalne wypieki, bynajmniej niewegańskie, przeciwnie, z dużą ilością masła, i na przekór cukierni Paradowskiego, domowe i smaczne. Pączek od Paradowskiego był cukierniczym potworkiem, fryturowym klasykiem, wręcz absurdalnie kokosowym w posmaku. Mocno wyrośniętym, nie tylko cieleśnie, ale i cenowo, bo z 2,2 pln w cukierni awansował na 5 pln w kawiarni. Przed wizytą w Kurhausie zalecałbym zaopatrzenie się w pączka w cukierni, będziecie o 2,8 pln na plusie.

Oczywiście, w grę wchodzi jeszcze taka możliwość, że Kurhaus wcale nie ma jakichś wielkich kawiarnianych ambicji, że chce być taką środowiskową świetlicą dla lokalnych artystów i hipsterów. Takim nowoplemiennym punktem zbornym, w którym spotkamy się i wypijemy. Jest to możliwe, zważywszy na bardzo mocno zakreślone granice tego miejsca i wyrazistą stylistykę, która bynajmniej nie jest inkluzywna, nie zaprasza, raczej wyklucza, bo nie wyobrażam sobie pań ok. sześćdziesiątki, które regularnie posiadują w Kurhausie. A jeśli by tak miało być, to życzę, bo w gruncie rzeczy i pomimo wszelkich sarkań jakoś to miejsce lubię, żeby Kurhaus  nie stał się w dosłownym sensie kurhanem.

P.S. Kurhaus to z niemiecka dom zdrojowy albo sanatorium, dla kawiarni nie jest to oczywiste imię, stąd i skojarzenie z tym sanatorium spod Klepsydry. I faktycznie, przyznam, że Kurhaus sugeruje i buduje podobny świat, duszny i niepokojący, w którym rekwizyty zmieniają się wprawdzie z przedwojennych na powojenne, ale litera tekstu pozostaje zbliżona. W pierwszym fejsbukowym wrażeniu nazwa wydała się twarda i kanciasta, jakoś nieprzystająca do kawiarni, która niby powinna być bardziej kobieca i pluszowa. Okazuje się jednak, że działa, dobrze działa.

czwartek, 2 października 2014

Retro, Gdańsk, ul. Piwna. Przymiarki.










Retro, Gdańsk, ul. Piwna 
(przymiarki)

Piszemy „przymiarki”, bo temat jest szeroki, nie da się go wyczerpać pojedynczą recenzją. Znamy Retro dobrze, nie tak długo jak Pikawę (bo jest znacznie młodsze), pewnie odcisnęliśmy na Retrowych pluszach mniej wyraźne ślady niż na tych z konkurencji, nie zmienia to jednak faktu, że orientujemy się w materii.

Retro jest miejscem dużym. Nie rozmiarem, bo ten okazał się za mały dla rozrastającej się kilka lat temu Pikawy. Nie, bynajmniej, lokal nie jest malutki, jest w sam raz na kawiarnię, która wszak zarobić musi na czynsze z gdańskiej strefy prestiżu, ale jednocześnie chce pozostać świadoma własnej przestrzeni i mieć nad nią pełną kontrolę. Dlatego Retru (będziemy deklinować) nie zagraża widmo molocha czy kawowej stołówki, o którą przecież całkiem łatwo otrzeć się, gdy wola ekspansji przesłania troskę o jakość i duszę.

Nie, Retro w tym sensie duże nie jest. I dobrze.

Natomiast duże to ma Retro ambicje. I tutaj przyklaskujemy, bo nic tak dobrze nie robi wszelakiemu gastrobiznesowi jak ambicja, którą rozumiemy w tym przypadku jako misję zmieniania się, dopasowywania, reagowania na zmienne warunki, nie tylko atmosferyczne. Retro jest jak dobry uczeń w szkolnej ławce. Chce być prymusem, częstokroć czuje, że już nim jest. Nie mamy nic do prymusów, choć jakoś tak z doświadczenia pamiętamy, że bywają nudziarzami.
Takie trochę mamy wrażenie, że Retro już zafundowało sobie specyficzną intronizację do wąskiego – może jednoosobowego? - panteonu najlepszych trójmiejskich kawodajni. Nie o to, że widzimy w tym coś z gruntu złego. Samowiedza potrzebna jest kawiarnikom, bo zakłada, że są świadomi konkurencyjności swojego miejsca na tle innych lokali. Sądzimy zatem, że warunkiem poczucia wyjątkowości własnej kawiarni jest uprzednie podjęcie komunikacji z konkurencyjnym otoczeniem i na jej podstawie wypracowanie własnych propozycji. Oczywiście lepszych i smaczniejszych. Sęk w tym, że ta inność oferty Retro nie zawsze jest taką do końca. Bardzo chce wyglądać na taką wyglądać, ale może trochę tracić przy bliższym poznaniu.

Co widzimy w Retrowych ambicjonalnych dążeniach?
1.Chcemy mieć najlepszą kawę.
2. Chcemy mieć najlepsze ciasta.
3. No i zasadniczo: chcemy mieć najlepszą i najładniejszą kawiarnię, najlepiej „z duszą”.

I zasadniczy problem w tym, że to „chcemy” stało się dla Retro tożsame ze stanem faktycznym. Zastanawiamy się, czy wypada pisać, że jest się „kawiarnią z duszą”, jak czyni to Retro, czy też lepiej wstrzymać się z takimi autodeklaracjami i pozwolić samym gościom wyciągać tak poważne wnioski.
Dostrzegamy starania Retro: aby było jak najbardziej naturalnie, ekologicznie, trochę lokalnie, zgodnie z najbardziej ucywilizowanymi reżimami dietetycznymi: bez białego cukru, bez glutenu czy wegańsko. I doceniamy, bo Retro faktycznie odstaje tutaj na plus od większości konkurencji.
Po pierwsze – kawowo, bo konsekwentnie promuje ziarno z warszawskiej Java Coffee Company, często wspomagając się produktami prestiżowych europejskich palarni. Znajdziemy też w Retro różne hipsterskie wynalazki: dripy i chemexy, jakby komuś znudziła się ich nowiutka Faema.
Po drugie, ciasta w Retro są unikatowe. Nawet jeśli nie zawsze ze względu na wyjątkowy smak, to z pewnością znajdziecie je tylko i wyłącznie w Retro. Bo pieką je sami, konkretnie pani właścicielka. To oczywiście automatycznie nie musi oznaczać ich niezwykłej jakości. Owszem, znajdują się wypieki rewelacyjne, ale też i zupełnie zwyczajne. Na przykład Retrowa szarlotka jest ciastkiem banalnym, a na oko częstokroć wręcz odpychającym: wyobraźcie sobie dwie warstwy grubego bułowatego ciasta przełożone brunatnym nadzieniem. Aż dziw, że taki twór permanentnie gości w Retrowej witrynce, nawet pobieżna lektura kulinarnych blogów wystarczyłaby, aby jabłeczny niewypał zastąpić smaczną szarlotką, która tę z sąsiedniej Pikawy wysadziłaby wysoko w powietrze. Ale niech jedno nieudane ciastko nie przesłoni nam całego obrazu. Ciasta w Retro są generalnie dobre i uczciwe, nawet jeśli trzeba wysupłać kilkanaście złociszy za kawałek. Ogromny plus za elastyczność oferty: ciasta zmieniają się sezonowo, także desery, dodatki czy napoje.
Po trzecie, w Retro widać troskę. Lubimy biznesy zatroskane: o jakość, o produkt, o wyróżnianie się. Niby normalne, ale w gdańskim kawodajnym światku wcale nieczęste. Retro odstaje na duży plus. Sęk w tym, że można zrobić tutaj jeszcze więcej, na przykład nie podpierać się przemysłowymi syropami w napojach (herbatach), które deklaratywnie mają być bardzo eko i slow. Dlaczego malinowa herbata w Retro nie ma malin, ma za to syrop Rioba (albo Paola), w którym malin jak na lekarstwo? Przecież nic prostszego jak tylko zagotować maliny i mieć bardzo swojski prawdziwy syrop. No właśnie, czasami w przypadku Retra miewamy problem z nadmiarem słów: Retro wygłasza ich sporo, sęk w tym, że nie zawsze kryje się za nimi prawdziwy desygnat. Ale to zawsze można nadrobić, zwłaszcza gdy – mamy nadzieję – na horyzoncie widać dobre chęci.

Bywa jednak i tak, że troska w połączeniu z rozbuchaną ambicją okazuje się obciążeniem.
Bo rozumiemy ambicję także jako nieustającą wolę poprawy, trochę takiej rzeczowej dyskusji z własną ofertą, w tym także jako refleksyjną postawę wobec własnej ambicji (sic!). Bo ambicja czasami bywa ślepa: odurza koniecznością zarabiania piątek/szóstek do dzienniczka i zapomina, że ktoś wokół patrzy i coś sobie myśli. I wcale niekoniecznie superlatywnie. Dostrzegamy przerost tej ambicji choćby w atmosferze lokalu. Jest ładnie, bardzo profesjonalnie, usłużne dziewczęta miłe, życzliwe, jakoś tak bardziej przejęte i zorientowane w miejscowych smakołykach. Próżno tego szukać w Pikawie. Wyczuwalne jest jednak jakieś napięcie, czujemy zbyt dużo teatru i chłodnej konwencji. Zupełnie jakby niepostrzeżenie rozpylali w powietrzu pavulon. Chciałoby się trochę odpompować tego zadęcia i powyciągać kołki z różnych części ciała. Powtórzmy: jest miło, ale aż prosi się o więcej luzu, jakąś bezpretensjonalność, nawet jakąś wpadkę, która zdarłaby trochę pudru. Nawet gdyby założyć, że targetem lokalu są panie w okolicach czterdziestki, to i tak nabożno-skupiona atmosfera jest wizerunkowym strzałem w stopę. Co oczywiste, pojawienie się właścicieli nie zdejmuje tego napięcia, przeciwnie, ono jest i tańczy dla nas. Czyżby jakiś subtelny owner-terror? Nie rozumiemy.


Przekuwamy zarzut w postulat: niech Retro nabierze trochę dystansu do siebie, niech zdarza mu się puszczać oko do gości i do siebie samego. Kawiarnia nie ma być salonem gorseciarskim, nawet jeśli operuje retro-wystrojem. Z kijem w gardle żadna kawa nie posmakuje, nawet ta od Tima Wendelboe.

wtorek, 16 września 2014

Pikawa, Gdańsk, ul. Piwna










Pikawa


Emblematyczne miejsce na mapie Gdańska. Pikawa określiła pewien standard kawiarnianych usług w Trójmieście. Stała się punktem odniesienia, nawet jeśli teraz już trochę przykurzona i niespecjalnie porywająca, to z pewnością była kamieniem milowym dla gdańskiej kawosfery i dla starówkowej gastronomii. Bo to właśnie Pikawa kilkanaście lat temu dmuchnęła wind of change dla nie-Długiej części gdańskiej starówki. Tak tak, faktyczna zmiana charakteru martwej ongiś Piwnej to nie efekt odgórnej strategii rewitalizacyjnej, ile raczej pomysł i zaangażowanie m.in. właścicieli Pikawy. Nowa Piwna wykluła się przy herbatce misiowej, a nie na urzędniczym biurku.

To właśnie Pikawa zaszczepiła w Trójmieście intrygujący i smaczny koncept herbat doprawianych na miejscu i podawanych w przezroczystych kubko-szklankach. To właśnie Pikawa poważnie zatroszczyła się o jakość serwowanych ciast, radując gości wyrobami z małej rodzinnej cukierni z Oliwy. To Pikawa zaproponowała własną wersję retro-kawiarni, ze starszawymi gratami i rękodzielniczymi dekoracjami. To Pikawa, odważnie i wizjonersko, jako pierwsza zorientowała się na poważny i niedoceniany wówczas segment rynku: kobiety, w różnym wieku. To właśnie wtedy w Pikawie nikotyniści usłyszeli po raz pierwszy stanowczo wypowiedziane „nie”.

Lista zasług Pikawy jest znacząca i warto o nich pamiętać. Jednak chlubna historia to nie aureola i nie może wpłynąć na dzisiejszą ocenę tego miejsca, która nie jest już tak korzystna jak kiedyś.

Pikawa stała się początkiem swoistego gastronomicznego klanu. Indygo (dziś już nie istnieje), Tekstylia, Bistro 24dania to najbliżsi krewni Pikawy, która sama przeżyła wielką metamorfozę, dwukrotnie przesuwając się o kilka kamienic właściwie w obrębie tej samej ulicy, znacząco przy tym zwiększając swoje rozmiary, a także - jak twierdzą niektórzy – gubiąc po drodze sporo początkowego uroku. Co ciekawe, opuszczone przez Pikawę siedlisko przejęło Retro, które podjęło dość wyrazistą polemikę z dorobkiem Pikawy, przejmując jednocześnie część Pikawowskich pomysłów. Traktujemy zatem Retro także jako dalekiego (być może skłóconego), ale jednak krewniaka Pikawy. Warto też pamiętać o anielskim krewnym w Gdyni: Caffe Anioł (anielski niestety tylko z nazwy) należał niegdyś do właścicieli Pikawy i jest taką gdyńską namiastką Pikawy, takim zubożałym krewnym. Wkrótce rodzina znacząco się powiększy, jak wiadomo, w rejonie Dworca Głównego w Gdańsku poczęte zostały już kolejne Pikawowsko-Tekstylne klony, którym rozwiązanie pisane na przyszłoroczną wiosnę.

Nie chcemy napisać o Pikawie takiej standardowej notki, ot na zasadzie: jestem blogerką z Wwy, przyjechałam do Trójmiasta i zaraz napiszę recenzję, potem dołączę kilka zdjątek i udostępnię. Nie załączymy dzisiaj żadnych zdjęć, nie są potrzebne, bo Pikawę znamy od samych jej początków, możemy się więc pokusić o recenzję przekrojową, nie ograniczoną do jakichś kilku pojedynczych wizyt. Nie musimy fotografować herbat, kawy czy ciast, bo znamy je na wylot.

Pikawa jest takim kawiarnianym McDonaldem. Oczywiście nie mamy na myśli skojarzeń z estetyką McDonalda, ale z samą filozofią działania fastfudowej sieci. Pikawa jest bowiem szybka, zautomatyzowana i przewidywalna. I zasadniczo asezonowa w swojej ofercie. Obsługa w Pikawie jest błyskawiczna i do bólu ujednolicona (i nie chodzi tylko o fartuszki niespecjalnie chlubnej marki Alfredo). Próżno szukać to uśmiechów czy zagajeń. Jest chłodno i profesjonalnie. Zawsze – nawet jako stali klienci – mieliśmy wrażenie kontaktu z automatami, jakbyśmy tankowali na automatycznej stacji benzynowej. Od kawiarni oczekiwalibyśmy jednak pewnej ludzkiej nieprzewidywalności: czy to uśmiechu czy nawet jakiejś drobnej wpadki. Ale w Pikawie – na poziomie jakości obsługi – to się nie zdarza, dziewczyny są perfekcyjnie wytrenowane i tak samo profesjonalnie oziębłe.

Kulinarna oferta Pikawy jest przeraźliwie powtarzalna i przewidywalna, zaimpregnowana na rytm pór roku, zastygła w swoich zalaminowanych kartach. Bardzo nikła inwencja, właściwie to wciąż odgrzewane te same kotlety co lata temu. Wystarczy, by wprawić w zachwyt jednorazowego klienta, stałym gościom jednak czasami zalatuje nieświeżym mięsem.
Z górą rok temu pojawiły się nowe karty z kilkoma nowymi propozycjami, właściwie był to bardziej sposób graficznej zmiany karty niż jej faktycznej zawartości. Kulinarne propozycje trwają niewzruszenie, nie znajdziecie żadnych sezonowych odstępstw, w sezonie śliwkowym nie oczekujcie śliwek, nie liczcie na truskawki w czerwcu czy lipcu. Takie kuriozum: zamawiamy kiedyś deser owocowy i w samym środku sezonu owocowego (początek lipca) otrzymujemy kupkę bitej śmietany z kilkoma plastrami banana i cząstkami nieobranego (!!!) czerwonego grejpfruta. Doskonałe połączenie, zwłaszcza w zestawie z rachunkiem na 9 pln.

Ale żeby tylko nie narzekać: w Pikawie na pewną uwagę zasługują ciasta. Niestety, nie robią ich sami. Punkty za jakość wypieków idą na konto dostawcy, rodzinnej cukierni z Oliwy. Szkoda, że ich wyroby dostępne są też w innych punktach w Trójmieście, bynajmniej nie tylko tych z Pikawowskiego klanu. Wystarczy kilka kroków i tę samą paschę znajdziemy w kawiarni W Starym Kadrze, droższą co prawda, ale identyczną.
W sumie nie sprzyja to budowaniu klimatu odrębności i wyjątkowości, a po głębszym zastanowieniu wygląda raczej na pójście na łatwiznę. Opinią legendarnego ciastka cieszy się Pikawowska szarlotka, podawana zawsze na zbyt małym talerzyku, obficie nafutrowana bitą śmietaną z cynamonową przepróchą. Oczywiście z mikrofali. Ciastko wyróżnia się na tle konkurencyjnych jabłeczników, ale to nie tyle wynik jego wysokiej jakości, ile bardziej słabość konkurencji: ani Retro, ani Stary Kadr czy Mała Czarna w kwestii szarlotki zostają w polu. Powtórzmy, to nie znaczy, że Pikawowski jabłecznik jest jakoś specjalnie smaczny, jest jadalny owszem, ale nic więcej. Ciasto nie widziało masła, dobrze zna za to tłuszcze roślinne, jest mączno-bułeczne, dobrze chociaż że jego warstwy nie są za grube. Nadmiar bitej śmietany ma te słabości zamaskować, natrętnie przekonując, że mamy do czynienia z uczciwym maślanym kruchym ciastem.

Pikawa nigdy nie była kawową wyrocznią. I wciąż nie ma takich ambicji. Serwowane ziarno to najpodlejszy gatunek Alfredo, mocno robuściane, prymitywne w charakterze. Pan Alfred panoszy się na filiżankach, cukrach i kelnerskich zapaskach. Szkoda, bo standardy wielkomiejskich kawiarni mocno się zmieniły: w kwestii kawowych ziaren powinno być jak najbardziej „slow” (niepowtarzalne mieszanki, lokalne palarnie). Ale pisaliśmy już przecież, że Pikawa lubi woli standardy znacznie bardziej „fast”.


Pikawa, ongiś miejsce które określało standardy, dzisiaj raczej już tylko odcina kupony. Rozumiemy, że biznes rozrósł się niepomiernie, że Tekstylia, że nowe inwestycje. Widzimy jednak, że rozrost ma swoje poważne konsekwencje, zauważamy jałowość oferty i luki w jakości. Pamiętajmy, że jakość ma relatywny charakter – jej wyznaczniki sprzed lat dziesięciu nie pokrywają się z tymi dzisiejszymi. Pikawa nie jest tego świadoma, przeciwnie - uwierzyła, że jest samograjem. 
Szkoda.