wtorek, 11 marca 2014

Cafe Bakalia, Gdańsk, ul. Szeroka










Cafe Bakalia, Gdańsk, ul. Szeroka

W nowo zagospodarowanym kawałku ulicy Szerokiej rozlokowała się Cafe Bakalia. Choć w kwietniu stuknie jej roczek, nie jest miejscem ani głośnym ani rozpoznawalnym. Z pewnością odpowiada za to charakter tej części ulicy – natężenie ruchu pieszych mocno słabnie za skrzyżowaniem z Groblą. Zarówno nowe lokale mieszkaniowe na odcinku aż do kościoła św. Jana, jak i kilka interesujących lokali gastronomicznych to jednak ciekawa próba ożywienia dolnej partii Szerokiej. Przyklaskujemy.

Cafe Bakalia ma swój udział w tej przemianie. Z pozoru kawiarnia w żaden sposób nadzwyczajna. Musimy przyznać, że w tym przypadku dziwaczna to nazwa, pasująca bardziej do lokalu dla kuracjuszek i bywalczyń sanatoriów. I choć to nie deptak w Ciechocinku, a modernizujące się centrum Gdańska, określimy Bakalię jako miejsce sympatyczne. Bezpretensjonalne i nienadęte. Co ciekawe, przez cały czas naszej wizyty przychodzą i wychodzą goście, zazwyczaj stali klienci. Jakiś ruch jest.


fot. Facebook Bakalia


Siedzimy przy oknie, dzień jest słoneczny, drzwi otwarte na przestrzał. Dostajemy namiastkę siedzenia w kawiarnianym ogródku. Obsługuje bardzo miła pani: wesoła, krzątająca się, sprawna w ruchach, życzliwa i zorientowana w Bakaliowej ofercie. Duży plus, bo absolutnie nie sprawia – częstego w innych lokalach - wrażenia studentki zatrudnionej na śmieciówce, która swój dystans do gości i pracy maskuje dużą liczbą nieszczerych uśmiechów.

fot. Cafe Brzytfa
Zamawiamy lekko przedłużone podwójne espresso i tartę gruszkową na ciepło. Ciastko okazuje się być ciekawe, zasadniczo powinno być określone jako migdałowo-gruszkowe, może zbytnio migdałowe, może trochę za mało maślane. Ale zachowało twarz przyzwoitej tarty, lekko wilgotnej i dosmakowanej. Kawałek jest spory. Niby dekoracyjny dodatek pokruszonych orzechów, laskowych zupełnie niepotrzebny, wręcz szkodliwy, bo orzechy zjełczałe aż bolą zęby. Kawa bardzo poprawna: w rejestrach włoskich, ciemno wypalona, w większości (80%) z ziaren peruwiańskiej arabiki. Niby nic szczególnego, ale poziom niedościgniony dla niedalekiej konkurencji spod znaku Vergnano czy Alfredo. Za spory kawałek ciasta i cztery podwójne espresso płacimy 44 złote. Całkiem nieźle, jak na strefę prestiżu.



fot. Cafe Brzytfa
Wnętrze jest spokojne, raczej nowoczesne.  Byłoby zupełnie nijakie, gdyby nie genialna ściana. A właściwie Ściana. Stara, ceglana, oryginalnie w podpiwniczeniu, została zrekonstruowana i przeniesiona do nowego wnętrza. Jest w tym jakiś fajny rodzaj gry z gościem: w świeżo zbudowanym lokalu - stara gotycka ściana, która biegnie przez całą kawiarnię, w toalecie zabezpieczona przed zabrudzeniem szklaną szybą. I za to Bakalia dostaje dodatkowy plus. Przyznamy, że nie przypominamy sobie żadnego innego miejsca w Gdańsku, które w podobnym stopniu byłoby zdefiniowane przez tak (nie)banalny element wnętrza (może trochę Lookier ze swymi gdańskimi freskami), jednocześnie tak wyraźnie nawiązujący do historii i klimatu miasta.
fot. Cafe Brzytfa
fot. Cafe Brzytfa
Tym bardziej zatem dziwi nas nazwa, którą wybrali właściciele. Bakalia?

Cafe Ściana i już!





P.S. Wrażenie, jakie sprawia ściana obnaża pewne niekonsekwencje w wystroju, który mógłby zostać w całości zbudowany wokół gdańskich nawiązań (i bynajmniej nie mamy tu na myśli lokalu p.doc. Lewandowskiego). Co prawda na ścianie, w części kuchennej wisi sympatyczny plakat, przedstawiający współczesną mieszkankę Gdańska na skuterze, ale na ścianach znajdują się także drewnopodobne przeszkadzajki w postaci wieszako-kierunkowskazo-komunikatów bardziej chińskich niż włosko-prowansalskich.
fot. Cafe Brzytfa

piątek, 7 marca 2014

Lookier, Gdańsk, ul. Długa










Lookier – błyskawiczne impresje

Na Długiej, tuż naprzeciwko Ratusza Głównego Miasta całkiem niespodziewanie ujawnił się Lookier. Wpadliśmy zupełnie przypadkiem, lokal został otwarty zaledwie trzy dni wcześniej. I choć jakoś specjalnie nie mieliśmy czasu, by rozgościć się na dłużej, to nieczęsto zdarza się okazja, aby obedrzeć podlotka z niewinności, a być może także z naiwnej wiary, że zawojuje świat, że będzie gwarno, że pysznie a czynsze nie tak wcale straszne.


fot. Cafe Brzytfa


W Lookrze widać jakiś zamysł: ma być światowo, nowocześnie, z zębem. Wszędzie świeżutko i błyszcząco. Konsekwentny dizajn wnętrza, stonowane szaro-białe elementy, z akcentami żółcieni. Na ścianach gdańskie nawiązania przypominające w jakim mieście jesteśmy. Toaleta dziewicza, niemalże wciąż nieoświecona w kwestiach ludzkiej fizjologii. Kosmiczne baterie, drogie materiały. Tyle że samo wnętrze to nie wszystko, coś jeszcze chciałoby się zjeść, coś wypić.
fot. facebook/LookierCafe

Lookier, według tego, co sam o sobie stanowi, to „nowoczesna (żeby nikt nie miał wątpliwości) restauracja europejska (…) serwująca śniadania i lunche”. Ale w Lookrze jakoś śniadania jeść się nie chce. Menu śniadaniowe (TU)  dość ubogie, opanowane przez jajka. Śniadaniowe zestawy skopiowane z Tekstyliów. 

W karcie tyleż ambicji ile dróg na skróty. Właściciel uporczywie lansuje Lookier jako małą restaurację, nawet nie tyle śniadaniarnię, ile właśnie małą restaurację. Oczywiście jest jakiś śniadaniowy wabik, ale to wszystko rozgrywa się w sferze pusto-słów typu „śniadanie rajców”, względnie konstrukcji słownych, które być może miałyby jakiś gastronomiczny sens, gdyby zmienić im szyk, np. „jajecznica z dwóch jaj na wiejskim maśle”. Cóż po wiejskim maśle, skoro jajka-trójki? Gdzieś dzwoni, słyszymy, ale w uszach niestety korki.
Twórca karty bardzo starał się zapewne, aby było modnie i ekologicznie, a wyszło trochę śmiesznie. Rażą też wysilone konstrukcje w rodzaju „na postumencie z jarzyn”- nieszczere i pretensjonalne obietnice kulinarnej rafinady.

A i kawa dziwnie smakuje. Z dumą podają Illy, ale przyznamy szczerze, że nie jest to nasza bajka. Wolimy włoska smołę, która nie udaje, że ma jakąś misję. Otrzymujemy kawę przeparzoną i mocno rozwodnioną. Pani z obsługi, skądinąd bardzo miła i pomocna, w kwestii kawy zielona jak niewypalone ziarna. Minus dla właściciela, który nie zadbał o właściwe przeszkolenie personelu.

Nie rozumiemy nazwy, a właściwie to nie tyle nazwy, ile jej desygnatu. Miało być trochę na wesoło i polsko-angielsko, a przy tym z puszczonym oczkiem do współczesnej obsesji wyglądania i pokazywania się. Trafnie, gdyby Lookier był nowoczesną słodką kawiarnią. Tyle że w Lookrze słodyczy jak na lekarstwo: jest „puchar lodów waniliowych podawanych z gorącymi wiśniami aromatyzowanymi imbirem i cynamonem”, nieśmiertelna szarlotka czy sernik, tu koniecznie polany lookrem, i pretensjonalny creme brulee – niestety tylko w ilości 100 g, za to w płaskim spodku jak dla kota.

Lookier jest za to knajpą zmedializowaną. Właściciel zadbał, aby klient mógł zrelaksować się pod plazmą z całodobowym tefauenem albo przy hitach z radiowej plejlisty. Choć  oczywiście puszcza oko do bardziej uświatowionej publiczności, to (!!) w z głośników sączą się złote przeboje. Oldskulowe jak złote zęby.

Lookier usadowił się tuż pod bokiem Pellowskiego, anachronicznej piekarnio-cukierni. Nie przedstawił jednak żadnych specjalnych argumentów na swoją korzyść.

Pospieszmy się więc z wizytą w Lookrze. Póki jeszcze istnieje.