środa, 19 listopada 2014

Fusy i Miętusy, Gdańsk











Fusy i Miętusy, Gdańsk, ul. Grobla/Pachołów

Dzisiaj miejsce szczególne. Nowiutkie. Najświeższe. I najgorsze z wszystkich, jakie do tej pory odwiedziła Brzytfa. Po Małej Czarnej czy Caffe Galerii (już pogrzebanej) trudno było wyobrazić sobie mniej udane miejsca w samym centrum znaczącego miasta. I wcale nie jest to dla Brzytfy powód do radości. Tutaj zwyczajnie opadają ręce. Bo Fusy i Miętusy to same minusy.

Zupełna świeżynka, miejsce otwarte zaledwie tydzień temu. Lokalizacja nieoczywista, u zbiegu Grobli z Pachołów, niby centrum starego Gdańska, ale na uboczu głównych kawiarnianych szlaków. Uboczność to kwestia mocno relatywna, czyż nie wydawało się kiedyś, że Stary Kadr rozlokował się właśnie poza najściślejszym centrum? Zatem na wejściu plusik za myślenie perspektywiczne i zamysł rozszerzania przestrzeni kawiarnianych. Przyznam jeszcze jedną pochwałę za fantastyczną starą ramę okienną (wisi na ścianie), która jednak nijak nie pasje do całego kontekstu. I tyle, rubryka dodatnia raptownie się kończy.


fot. Cafe Brzytfa
Lokal jest nieładny, to kiszkowata wydłużona struktura przypominająca przedpokój, wypełniona fotelikami z brązowego skaju i okrągłymi stolikami. Siedzonka wyglądają jak poodbijane na ksero, jest ich pełno, niewygodne, klocowate i pierdzą przy siadaniu.
Warstwa dekoracyjna w Fusach właściwie nie istnieje, za ozdoby, oprócz wywołanej już do tablicy ramy okiennej, robi bar (z niezrozumiałych estetycznie względów obity płytą wiórową) i stara lodówka spod korpoznaku Pepsi. Gołe ściany i wrażenie przedłużającego się remontu, który nigdy się nie skończy. W sensie ludzkim jest pusto i trupio. Przy stoliku mrukliwy właściciel (?) z laptopem obmyśla plan zawojowania świata.

Mam kilka skojarzeń. Po pierwsze widzę poczekalnię w prowincjonalnym hotelu, np. w Horyńcu i ten sam rodzaj nerwowego napięcia: może wreszcie ktoś przyjdzie? Glamur ze skaju i emdeefu, brakuje tylko olejnych płócien sławiących wdzięki lokalnej zwierzyny łownej. Drugi obrazek to pokłosie telewizyjnych gastrorewolucji z panią Magdą w tle. Oto zapomniana knajpa, pusta i głucha, ale z dzielnym menedżerem, który wciąż nie traci wiary: stuka w klawiaturę, buduje mądre tabelki i dziwi się światu: kak eta, kak eta?
No niciewo, odpowiadam i ruszam dalej pogrzebać w Fusach.

Jest to niezrozumiałe miejsce. Estetycznie wątpliwe, zaaranżowane kompletnie bez pomysłu. Nieprzytulne i niesmaczne. Nie warto rozwodzić się nad kawą (wątpliwe Vergnano). bezpłciowy wypiek z BioPiekarni Ziarno z Wrzeszcza, chyba wegańska szarotka, też nie zasługuje na obszerniejszą wzmiankę. Zadumam się jedynie nad paskudnym czekopodobnym smarkiem, w którym ciasto zostało utytłane. Nazywa się to „sosem czekoladowym” i pochodzi z białych plastikowych butli, pełno ich w Selgrosie. Specjalnie dla gastronomii, no bo to przecież szczególnie kawiarnicy powinni strzykać na swoje produkty mdłą i słodką czekosraczkę, wtedy tak światowo, z błyskiem i sznytem. Żeby gówno glanc miało, powiedziałby kapral Kania Kaniowski.

fot. Cafe Brzytfa

I ostatnia uwaga, bo więcej nie warto. Fusy i Miętusy - zaskakująca i obiecująca nazwa. Spodziewałem się jakiejś gry, zabawy z gościem, przymrużenia oka w wystroju czy ofercie. Tymczasem nawet kawy z fusami brak. Miętusy istnieją tylko teoretycznie, choć jakiś słoik prężył się na barze. Ale nikt nimi nie częstował.  Bo w Fusach nie dość, że nieładnie, to jeszcze śmiertelnie poważnie. Nie trzeba umieć wróżyć z fusów, by zobaczyć, że te Fusy długo nie pociągną. Swoja drogą to całkiem ciekawy przypadek: agonia tuż po przyjściu na świat.

Wizyta w Fusach i Miętusach uświadamia elementarną niemoc: czegokolwiek nie napiszemy, marne pomysły będą nadal materializować się w postaci nieudanych i fatalnych kawiarń czy pabów, takich bytów epizodycznych, którym właściwie nie warto zaprzątać sobie głowy, bo wkrótce na ich miejscu wyklują się kolejne, pewnie równie nieudane, rezultaty żarliwie powtarzanej mantry: „zawsze chciałam/chciałem mieć kawiarnię”. Takie wielkie marzenie: mieć kawodajnię albo chociaż jakieś malutkie bistrojadło. A wszystko podszyte przerośniętą i głupią nadzieją, że musi się udać, bo przecież „ty tak świetnie pieczesz”, a w ogóle „to nie ma w tym mieście gdzie pójść”. Pół biedy, jeśli te wszystkie niewypały dziurawią jedynie kieszenie pomysłodawców, niestety obawiam się, że bywają zasilane z podatniczej krwawicy, bo: programy, dotacje, aktywizacje, itp. 

I śmieszno, i straszno.



wtorek, 11 listopada 2014

Dialektyka Rogala Świętomarcińskiego











Dialektyka Rogala Świętomarcińskiego

Dzisiaj wpis tyle zabawowy, ile okolicznościowy. Dwie wyrywkowo uchwycone postaci Rogalika Świętomarcińskiego. Jasna i ciemna. Jeden nafutrowany certyfikatami i świadectwem słusznego pochodzenia rasowego. Drugi, odszczepieniec i nieśmiałek. Teza i antyteza.

Rogale Świętomarcińskie z Lidla (to te z ważnymi papierami i jeszcze ważniejszymi pieczątkami). Podobno jadalne, niektórzy twierdzą, że nawet smaczne. Spróbowałem. Tekturowe ciasto, które nawet nie udaje, że tworzy jakiś kontekst dla nadzienia, bo wszystko przenika wszechpotężny aromat. Wielki pean na cześć fabryk i zakładów chemicznych przetwarzających i upychających aldehydy, acetony, benzoesy do maleńkich fiolek, pieszczotliwie nazywając je olejkiem migdałowym. Ten olejek to jedna z najbardziej podłych i perfidnych mistyfikacji w branży cukierniczej. Trudno wyobrazić sobie bardziej bezczelną uzurpację, niż tę, której na migdałach dokonał pan aromat: utożsamił nieoczywistą i orzechową migdałowość z jadowitą i agresywną chemią (nie)organiczną. 
Ale są też nostalgiczne pozytywy tego rogalika. Np. wyraźnie rozpoznaję nuty pasty do podłogi: wczesne lata osiemdziesiąte, wracałem ze szkoły do mocno napastowanego mieszkania, pasta w butelce, taka biała.
Albo paskudne tzw.kartofelki, z podobnego czasu, peerelowski ersatz marcepanu, mąka z cukrem i olejkiem, sympatyczne kuleczki obtaczane w kakao. Nawet w siermiężnym peerelu nie dawały się przełknąć.
Jeśli lubicie takie (nie)sentymentalne powroty i pastę do podłóg w ustach, częstujcie się.

Ale też Brzytfa sprawiedliwa i chwalić potrafi. Na antypodach stylu z dyskontu znajdują się rogale z maleńkiej starogardzkiej cukierenki AleCiacho, kiedyś stacjonarnej, dzisiaj trochę partyzanckiej, od zlecenia do zlecenia (casus gdańskiego fukafe). Nie z Wielkopolski, z Kociewia, bez certyfikatów, które nic nie znaczą, naturalnie gluteńsko i niewegańsko, za to domowo i prawdziwie. Zero olejków, smaki łagodne i naturalne. Masło, orzechy, biały mak, migdały, wszystko stopione w harmonijną całość. I dużo w tym zwykłej fajnej radości, sporo nostalgicznych przypominajek: babcine rogaliki: gdzieś dawno, gdzieś tam kiedyś, może wcale. I ten szczególny uśmiech do wewnątrz, gdy pojawia się dawne wspomnienie pączka, który kiedyś był jeszcze pączkiem. Archeologia przyjemności.

Ten rogalik da się też czytać zupełnie inaczej, także jako – nie do wiary – całkiem wielowątkowe i złożone ciastko. Bo całkiem wiele w nim i wszystko na miejscu. I nadzienie: nieoczywiste, słodkie, ale nie przesłodzone, niespecjalnie apodyktyczne, bo pozwalające ujawniać się pozostałym warstwom. Bardzo dobre ciasto, nie dało się zdominować nadzieniu, przeciwnie, utrzymuje je w ryzach, jest niesłodkie, delikatne, kontrapunktyczne i dla wypełnienia, i przede wszystkim dla lukru. Bo lukier nie jest tutaj pomadową dokładką, cukrowym opłatkiem miętowym, mechanicznie powielaną pieczątką, bo tak wypada, bo niby ładniej. Jest zwieńczeniem układanki. Przełamuje skąpą słodycz ciasta, wyostrza orzechowość nadzienia. Szkicuje ostry, ale przyjazny kontur, łapie ciastko za kark i  nie pozwala mu zdryfować w jakieś wytrawniejsze zabużańskie kanony słodyczy. Koniec końców to słodkie ciastko, tak jest i tutaj, ale bez zmęczenia, bez zbędnych dyskusji i ozdobników. Dochodzą i różnice w teksturach: łamiący się lukier, kruchawe ciasto, miękkie wypełnienie, chrupiąca posypka z migdałów. Prosty rogal, zrobiony z sercem, naładowany smakiem i znaczeniem. 
Lubię.

sobota, 8 listopada 2014

Pies i Róża, Gdańsk













Pies i Róża, Gdańsk, ul. Świętojańska/Szeroka

Pies nie jest już nowinką, istnieje przeszło rok, w pewnym momencie, jakoś zimą, wydawało się nawet, że został porzucony i zakończył działalność. Pamiętam pierwszą wizytę we wrześniu ubiegłego roku, rozglądałem się, notowałem, ale jakoś nie zdołałem ulepić żadnej spójnej noty. W tym samym czasie szybkie odwiedziny w Małej Czarnej czy Melanżu przełożyły się na równie prędkie rezultaty. To samo w sobie musi już świadczyć o charakterze Psa, niestety na przykład o tym, że tego charakteru specjalnie nie widać.

Pies jest bowiem miejscem nieokreślonym. Mam wrażenie, że został naszkicowany dosyć zamazanym konturem, tak aby można było dostrzec różne kształty. Z założenia miał być miejscem artystowskim, ale takim zwyczajnym, nienadąsanym i bezpretensjonalnym.  Nie da się uciec od porównań z Kurhausem, bo oba miejsca mają sporo wspólnego. O ile jednak Kurhaus może rozpierać duma z własnej odrębności, o tyle Pies, choć starszy wiekiem, ustępuje kuzynowi z Wrzeszcza właściwie pod każdym względem, oczywiście z wyłączeniem oferty kulinarnej, bo tę ma Pies zdecydowanie bogatszą. Pies zresztą bliższy jest stylistyce bistro, widać, że przez prawie rok od ostatniej wizyty zdryfował w stronę małej jadłodajni, oddalając się jednocześnie od typowej kawiarni. Dziś mam wrażenie malutkiej stołówki, trochę alternatywnej, zawsze niestety także pustawej.

Wypijam podwójne espresso przedłużone wodą. Jest słabiutko, chociaż ulotka na stoliku uprzejmie informuje, że „parzymy świetną kawę”. Dolewka wody zupełnie odebrała kawie charakter. Kawa wyparowała, pozostał jakiś napój dla hipochondryków i kofeinofobów. Po zamieszaniu łyżeczką krema ulotniła się bezpowrotnie, bez słowa pożegnania, odsłaniając za to wnętrze rodem z chemeksu.

fot. Cafe Brzytfa

Witrynka cukiernicza nie krzyczy do mnie, pozostaje raczej asekurancko wycofana, tak z pół kroku do tyłu, chyba nie chce, żebym się z nią zaprzyjaźnił. Ciasta cukiernicze na oko, niektóre lśniące, wyprostowane i w gotowości, podejrzewam, że trochę utwardzone. Pochodzą z „zaprzyjaźnionej cukierenki”. Znamy takie przyjazne ciastkarnie: przyjaźń was wyzwoli, ale nie z tłuszczu cukierniczego. Torcik czekoladowy pręży się brązowo-lateksowo, czekoladowa erekcja kłuje w oczy, nie skuszę się. Z ciekawości proszę o ostatni kawałek ciasta dyniowego, wegańskiego, ale nie z wajdelockiego Avocado. Ostatnie kawałki to zawsze loteria, ale przede wszystkim poważne źródło wiedzy o tym, w jaki sposób zarządza się w kawiarni resztkami, no i jakością oczywiście. Ciastko robi piorunujące wrażenie: zostało zaserwowane wprost z lodówki na talerzyk, pospiesznie wyścielony serwetką. Celulozowy całun zwisający z boku talerza to mało estetyczny rapsod ku pamięci ciastka dopełniającego właśnie żywota. Smutne, że kawałek nie trafił do jakiegokolwiek czyśćca, który podciągnąłby jego trupią ciepłotę choćby o kilka stopni, szkoda, że nikt nie wrzucił go na patelnię czy choćby górną półkę ekspresu. Przeciwnie, taki właśnie mocno przeziębiony trafił na talerzyk. Przeraźliwie zimny i glutowaty. Na oko, co najmniej pięć dni, zupełnie możliwe, że około tygodnia przeleżakował w witrynie i chłodził się niemiłosiernie. Co za znieczulica tak traktować niewinne ciasteczko, które pokornie czekało pewnie od końca października na (nie)uczciwego znalazcę.

fot. Cafe Brzytfa
Czyli: ciastko nieświeże, przesuszone (i na blasze, i w lodówce), rozsypujące się na okruchy przy próbie krojenia. Samo w sobie kilka dni wcześniej też nie należałoby do udanych. Jest to zresztą generalny problem ciast dyniowych, rozumiem, że wielką jest potrzeba angażowania dyni w wypieki (taka forma dyniowej terapii zajęciowej), ale nie spotkałem jeszcze porywającego czy urywającego cokolwiek produktu z tym warzywem (z wyjątkiem potraktowania dyni jako bakalii). Zwykle to chęć wpisania się w jesienną sezonowość czy helołinową modę decydują o dodawaniu pomarańczowej mamałygi, którą trzeba potem intensywnie batożyć cynamonem i stawiać na nogi orzechami, byleby przywrócić ciastu jakiś charakter, zresztą bardzo przewidywalny. A w ogóle, jeśli i dyniowo i wegańsko, to oznacza to mąkę do kwadratu, taki hip(st)erglut.

Mknę z powrotem do punktu wyjścia: mocno czerstwego ciastka. Podanie – nie jestem tu zwolennikiem twardej Wolandowskiej dychotomii -  ciastka mniej świeżego nie musi samo w sobie być czymś złym. Bynajmniej nie należę do ludzi, którzy w kawiarniach zadają irytująco-filtrujące pytanie o istotę wszechrzeczy: które ciasta są dzisiejsze? Powiem więcej, wielu ciastom czas doskonale służy, pierniki powinny poleżeć kilka tygodni, ba, nawet sernik smakuje najlepiej po kilku dniach.
Ciastko dyniowe tego szczęścia nie ma. Sęk w tym, że ono z pewnością nie było dobre także po upieczeniu. Co jednak uderzające, to fakt, że pani w Psie to ciastko ochoczo sprzedała, zapewne z poczuciem ulgi, że udało się całe wreszcie upłynnić. Nie zastosowała żadnej strategii maskowania nieświeżości, żadnego triku, który wszak nie tyle ma oszukiwać, ile uprzyjemnić konieczność przełykania zdechłej buły. Każdy doskonale wie, że zwykłe podgrzanie cofa zegar biologiczny produktu o jakieś kilka dni, a zapach ciasta może być doskonałym wabikiem dla gości, takim fajnym gastrodyzjakiem.

Wnętrzarsko to jest tu mocno eklektycznie. Niby nowocześnie, niby ikeowsko, ale też z retro-tęsknotą: pojedyncze stare szafki, stary zegar ścienny. Ekspozycja dzbanków, niestarych, takich, które tylko udają jakąś historię. Roślinki w doniczkach podpowiadają: ma być domowo, naturalnie, jest kaktusik, jak w klasie szkolnej. Jest trzykrotka, oplata się na witrynce z hipsterskim Dżonemlemonem. Wreszcie jest półeczka, właściwie cały półkownik, z rządkiem książek, taki swojski, taki peerelowski, nostalgicznie prowizoryczny. Widać tutaj takie ciągoty: miało być nowocześnie, ale do głosu doszła jakaś tęsknota i wyszło jak wyszło. I ten samorobny półkowniczek z doniczkami (szkoda, że paprotka nieobecna) jest dla mnie kwintesencją Psa: robi się tu nostalgicznie i botanicznie, ale chyba nie końca w kierunku zgodnym z zamierzeniami właścicieli. Bo ten sentyment ma dość konkretny adres, to lata osiemdziesiąte, czasy meblościanek i ultra praktycznych półeczek. I kwiatków na tych półeczkach, bo estetyka też ważna, nawet jeśli kontekst siermiężny. Tak to pozbierały się różne bajeczki w tym Psie, plotą sobie i plotą, taki stylistyczny wielogłos, po mojemu to z nutą pierwszorzędnej peerelowskiej zaradności na pierwszym planie.

Podkreślę: to nie jest Kurhaus, po germańsku okrutny w swej estetycznej konsekwencji, spójny i mikroskopijny, nawet jeśli kulinarnie kostyczny. W Psie nie ma psychodelii, jest przaśnie, minimalistycznie (ale nie z wyboru, raczej z budżetowej konieczności), trochę bylejako, prowizorycznie. Taka Prowi_Zorca 5. Czekam na łóżko piętrowe, wpasuje się, a ile to miejsca na doniczki!


W Psie brakuje mi opowieści, jakiejś nadrzędnej wizji, która to wszystko złapałaby za kark i usadziła na miejscu. I nawet klocowate ciasta nie przeszkadzałyby jakoś specjalnie. Nie ma tego pomysłu i w kuchni, i we wnętrzu. Wystarczyłoby podejrzeć trochę wrzeszczańską Marmoladę, która znalazła dla siebie spójny pomysł i kulinarny (można mieć zastrzeżenia co do jakości produktów, ale nie do samego pomysłu, który jest spójny i buduje odrębność), i stylistyczny, też stawiając na funkcjonalną nowoczesność, ale przefiltrowaną rustykalnie, bardziej udomowioną. Kompletnie nie widać tu pieczywa, a przecież aż prosiłoby się zacząć od niepowtarzalnego rzemieślniczego wyrobu piekarniczego. Tymczasem chleb potraktowany został po macoszemu, rok temu, gdy zamówiliśmy kanapki, bardzo miły skądinąd kucharz biegł po chleb (zwykły, oliwski krojony, w worku) do pobliskiego sklepu spożywczego. Dzisiaj podaje się fałszywy razowy, pokolorowany karmelem, dziw, że ktoś jeszcze daje się na te brązujące sztuczki nabierać. A przecież każda poważna bistrodajnia zwłaszcza ze skrętem w stronę śniadań czy kanapek powinna wybór pieczywa potraktować jako absolutny rudyment, wręcz Eliadowski akt ustanowienia własnego świętego porządku. Bo chleb to żywieniowe sacrum i nieładnie przemycać go ukradkiem, w reklamówce, jak brudne kartofle. W złym guście są też lody Calipso, kolejne westchnięcie za utraconym dzieciństwem, które z tamtymi z lat osiemdziesiątych wspólną mają tylko nazwę, w dzisiejszej postaci to kokosowa karykatura, zamrożona roślinna kpina, lody niechcąco wegańskie. Troska o jakość, ale też i świadomość produktów, pomimo dość dobitnych deklaracji, to nie są mocne strony Psa.

Koncept miejsca jako galerii też pobrzmiewa mocno wątpliwie, skoro lokal staje się w coraz większym stopniu stołówką niż klubokawiarnią. Pies jest zlepkiem, patchworkiem, naprędce skleconą instalacją, której żywot przerósł oczekiwania publiczności. Jest całkiem sympatyczny, ale letni, ani grzeje ani ziębi.
I jeszcze jedna kwestia, którą nieczęsto poruszam, chyba że zakłuje w oczy. W Psie, o dziwo, ceny nie należą do niskich. Nabożnie mantrowany dziś stosunek jakości do ceny nie wypada korzystnie: americano w cenie 7 zł (dolewka wody do espresso kosztuje aż 2 złote!), ciasta od 9 do kilkunastu złociszy to ceny z Retro, nie wspominając o Pikawie, która wypada najtaniej. A przy tym Pies jakościowo bardzo mocno zapóźniony. Stąd i mało konkurencyjny. Stawiam w ciemno, że studenci ASP – do których Pies przymila się szczególnie - chętniej przybiegną do Palarni Kawy na Tkackiej. I to wcale nie dlatego, że bliżej i wygodniej, ale smaczniej i taniej.


Gwoli informacji: choć ciastko było cośkolwiek zmumifikowane, nie dopadła mnie żadna klątwa.