poniedziałek, 8 grudnia 2014

Kafe Delfin, Gdańsk-Oliwa




Kafe Delfin, Gdańsk-Oliwa

Mam z Delfinem kłopot. Nie wiem, czy oceniać go w kontekście innych oliwskich kawiarni, czy zastosować twarde dotychczasowe kryteria, bez względu na żadne okoliczności łagodzące? Ostatecznie, wygrywa opcja druga, bo przecież nie ma na Brzytfie miejsca na naginanie standardów tylko dlatego, że w okolicy mizeria.

Słaba oliwska konkurencja, struchlała liczebnie i moralnie, nie jest w stanie poważnie zagrozić Delfinowi. Kawiarnio-piekarnia Stary Rynek, niby młodziutka i zapatrzona w nowoczesność, w istocie w swej formule, ofercie i standardach obsługi mocno (nieintencjonalnie) zapóźniona, przewinięta do tyłu o jakieś 20 lat. Tak powabna jak wypieki cukierni Czernis, słodki wabik tego miejsca, doskonale wpisujący się w jego nieco postpeerelowską konwencję.
Z kolei palarnia kawy Cafe Flemming, choć kawę ma dobrą, sama w sobie nie jesteś miejscem do posiedzenia, raczej sklepem, w którym kilka stolików daje możliwość jakiejś szybkiej degustacji, zwykle jednak mocno ograniczonej, bo gatunek kawy w młynku zmieniany jest rzadko - ja zwykle trafiałem na Salwador i zrobiło się nudno. Problem Flemminga leży zresztą nie tyle w ich szczupłych możliwościach lokalowych, ile w właścicielskich głowach, mocno podejrzliwych wobec współczesnych sposobów komunikacji z publicznością, a zarazem w coraz większym stopniu wypełniających się frustracją. Flemming zatem, mocą własnego wyroku, skazany został na żywot lokalu co najwyżej potencjalnego, hermetycznego i skrzętnie ukrywającego przed ciekawością fejsbukowych kawoamatorów. O Caffe Kardamon nie wypowiem się, bo to kawiarniane nieporozumienie. 
I tyle konkurencji.

Kafe Delfin to dziwne miejsce. Przykro powiedzieć, ale taki trochę ubogi krewny kawiarni. Nie skusił mnie. Ani nastrojem ani smakiem.

W trakcie każdej z wizyt witała mnie cisza, tzn. brak jakiejkolwiek muzyki. Takie przedłużające się bezmuzyczne momenty, tak jakby wpadali w jakiś „dziesiąty stopień zasilania” albo mieli dziwną umowę z Zaiksem: czasem z muzyką, czasem na głucho, za to rabat w abonamencie. To strasznie dziwne uczucie, gdy w kawiarni panuje cisza. Owszem, słychać pogawędki przy stolikach, ale brak zwornika stapiającego wszystkie poszczególne hałasy w swojski kawiarniany harmider nie tylko odbiera poczucie przytulności, ile wprowadza silny niepokój. Jakieś apokaliptyczne wrażenie poczekalni, może schronu. Krata w oknie. Czy zostałem ewakuowany? I kiedy wreszcie skończą się te bombardowania?

Niestety nie odbieram Delfina jako przytulnego. Jest suchy i kostyczny. Wnętrze szorstkie. Wysłużone najprostsze krzesła, gołe i niegościnne. Rzędy krzesełek kinowych pod ścianą, właściwie jedyny dekoracyjny meblarski akcent wnętrza, niewygodne, ciasne, opadają z głośnym hukiem. Bezkompromisowo obnażone okno dokonuje negliżu, ale to obietnica bez pokrycia: na zewnątrz smętne podwórko, ani ładne, ani ponętne. Za to wraz ze zbliżającym się wieczorem, robi się coraz bardziej ciemno i nie jest to ciepły pluszowy półmrok, który sprzyjałby rozmowom, raczej taka alienująca ciemność, która fortunnie i wspaniałomyślnie ostrzega: nadchodzę, proszę myśleć o odwrocie w bardziej przyjazne miejsce.

fot. Cafe Brzytfa
Na parapecie bezwstydnego okna próba jakiejś zdobniczej dekoracji – stare elementy kinowe, ale wcale nie budują klimatu kina, to jakby zrobić ekspozycję ze starych sokowirówek. W ogóle te wszystkie okołokinowe eksponaty, razem z pudełkami po kliszach Orwo, wydają się przypadkowe, rzucone ot tak sobie, bezmyślnie, bo przecież coś tu musi być, a innego pomysłu nie było. Nie dekorują, po prostu głucho leżą, bo im kazano. Głupio patrzą, bardziej zagracają i zbierają kurz niż współpracują w przekształcaniu przestrzeni. I zapewne wbrew intencjom właścicieli wcale nie próbują ożywiać wspomnienia o dawnym kinie Delfin. Ten mit to bardziej myślenie życzeniowe, pielęgnowane w nazwie i recenzjach internautów. Bo w Delfinie kina niewiele, poza usilnymi wtrętami, natomiast dużo Peerelu, ale to zapewne wyszło niechcący.

fot. Cafe Brzytfa
Kulinarnie jest równie sucho i szorstko. Karta jest mikroskopijna, ale tego się nie czepiam, bo i zaplecze kuchenne malutkie. Delfin nie jest agendą kultury kawowej, w sensie kawowym wciąż tkwi w swoich początkach, tyle że oczekiwania dziś znacznie bardziej wyrafinowane niż osiem lat temu. Barbarzyńskie ziarno, ultrarobuściane MK espresso, serwowane w całym pakiecie firmowym, tak aby nikt nie miał wątpliwości, że podano mu „wybór baristów”. To fatalny ruch, nie tylko ze względów jakościowych, ile wizerunkowych. Nie cierpię, gdy kawiarnie robią reklamę dostawcom kawy. Wiem, że to forma spłaty haraczu za ziarno, często także za ekspres, ale nie współczuję, bo każdy płaci rachunki podług własnych decyzji. A filiżanki czy cukry z obcymi logotypami to ostrzał własnego kolana.

fot. Cafe Brzytfa
W Delfinie jest kilka ciast, zwykle dwa do wyboru. Szarlotka to duma tego miejsca: „robimy ją na miejscu”. Można warunkowo udzielić jej promocji do następnej klasy, uznając za zjadliwą, ale nic więcej. Jest niziutka i malutka, ale skarlała już wcześniej zanim jeszcze została w ultraekonomiczny sposób pocięta na porcyjki: mdłe skrobiowo-słoiczkowe jabłuszka w duecie z posłodzoną margaryną odebrały jej jakąkolwiek energię życiową. Nie odmawiam jej starań, widzę, że chciałaby. Ale nie może. Takie ciasteczko można zjeść na imieninach u cioci Tereni, ale w kawiarni, za pieniądze, to już zupełnie niekoniecznie. I leżą sobie takie smętne mikroszarlotki, kiepskie i wybiedzone ambasadorki niepewnego miejsca, ale to się przynajmniej zgadza i plus za zdrowy rozsądek, bo mądrzy posłańcy nie obiecują więcej niż dać mogą. Paradoksalnie, słyszę westchnienia zachwytu nad tym ciastkiem, nie dowierzam, ale uspokaja mnie myśl, że to przecież pedantycznie poukładane kostki Palmy w polskich lodówkach oznaczają stan najwyższej gotowości do sezonu domowych wypieków. Polacy nie gęsi, też swój tłuszcz mają. Dobrze utwardzony.

Zamawiam jeszcze niejaką Marlenkę, podobno tutaj lubianą, ale pochodzenia zewnętrznego, z jakiejś cukierni. Znam to ciastko ze Starego Kadru, jest poprawne. To taki przekładaniec toffiowo-miodowy, z lekką nutą orzechów włoskich, luźna wariacja na temat pszczółkopodobnych wypieków, w których jednak orzech smakuje mocniej, a miód w donioślejszy sposób określa strukturę ciasta. Jest słodko, i tyle. Takie sobie Kinderpingłi.

W kącie rozsypuje się kosz z zabawkami. I ponura plama okna z kłującymi kratami i ogólny nieład w połączeniu z wszechobecnym czerwonym wzmagają wrażenie poczekalni, trochę klaustrofobicznej duszności. Wyraźnie czuję, że powinienem się podnieść i wydostać.

Wstaję, wychodzę. Oddycham.

fot. Cafe Brzytfa

Delfin należy do podgatunku kawiarni, których stan zdiagnozowałbym jako okołobeznadziejny. Bo nic im już nie pomoże. I to przede wszystkim dlatego, że sam nie odczuwa potrzeby jakiejkolwiek przemiany. Jest dobrze jak jest: przecież ludzie przychodzą, kręci się, a lepsze wrogiem dobrego.

Wrócę do punktu wyjścia: Delfin ma sporo szczęścia, bo póki co nie wyrosła mu żadna poważna konkurencja. Właściwie jedynie Piekarnia/Cafe Stary Rynek, nieco bardziej z boku, mogłaby odebrać trochę klienteli, ale ciastka od Czernisa polegną nawet w starciu ze skarlałą delfinowską szarlotką. Bezkształtna konkurencja podreptuje zatem na swoich nibynóżkach i póki co utrzymuje Delfin we względnym poczuciu bezpieczeństwa. Nikt nie naciska, nikt nie pogania, więc kinowe krzesła mogą dalej odciskać czerwone pieczątki na gościnych półdupkach, a emkaespresso robić za kawę.

Delfin może czuć się prawie jak ryba w wodzie.

Bo na bezrybiu i Delfin ryba. 


wtorek, 2 grudnia 2014

Cafe Factotum, Gdańsk










Cafe Factotum, Gdańsk, ul. Św.Ducha

To z pewnością jedna z najmocniejszych pozycji na rynku.

I wcale nie przesadzam. Bo Factotum jest intensywne i niszowe, przy tym małe i kameralne. Jak tutejsza kawa, nieowocowa i niekwaśna, mało arabiczna, za to mocą uboższej siostry przydymiona i kadzidlana, podpowiadająca stare drewno, choć dookoła stal i kafle.

Kiedyś był tam fascynujący salonik z płytami Vivart, alternatywny i niedzisiejszy, chyba długo konał. Taka wspólnota przestrzeni zobowiązuje i Factotum godnie zasiedliło szlachetnie naznaczony plac. Szczęście, że nie wykluły się tam żadne nieświeże jaja jak choćby lumpeksy czy jakieś kawiarniane matołki, np. Duża Biała (ot taki Antoni M), wszak bliziutko.

Factotum leży na uboczu. Trudno nie odnieść wrażenia, że to ubocze jest trochę wyborem świadomym. I pięknie, że tak jest, bo położenie np. przy autostradzie Długiej szybko zmieniłoby dobrze zapowiadającego się młokosa w zepsutego i spuchniętego żula w rodzaju Cafe Ferber, takiego, co to niespecjalnie straszy, ale też i zupełnie nie kusi. Choć przyznam, fajnie byłoby zobaczyć wystukujące nagłą zawrotkę białe kozaczki czy truchlejące solarne lica, bo przecież „tu jest tak ciemno”. I w ogóle „jakoś dziwnie”. „A ja bym chciała do Sztarbaksa”. Ona czy jej ajfon?

A Factotum subtelnie wypina metalowy tyłek na gawiedź. Wcale nie zaprasza niechcianych, zaimprowizowana tuż za drzwiami malutka klatka wejściowa działa jak filtr, system odsiewu: my jesteśmy estetycznie twardzi i samoświadomi. Zmykajcie do Kosty.

I to jest wielki plus. F. już na starcie robi kamingałt, odsłania się i zupełnie rezygnuje z służalczego podlizywania się nieprzekonanym. Trudno o bardziej solidnie zarysowaną tożsamość. Brzytfa lubi miejsca samoświadome, tym bardziej, że F. ma mocne papiery nawet na buńczuczne manifesty.
Ale też taka bezkompromisowa autodeklaracja rozbudza nadzieję na więcej. Factotum zawiesza sobie poprzeczkę bardzo wysoko i, co najważniejsze, trzyma się tej wysokości.

Factotum to wnętrze. Rozmach, wykonanie, spójność. Wnętrze oszałamia, bo jest inne, zaprojektowane z wizją, do bólu konsekwentne, z dobrych materiałów. Zero prowizorek. Są lokale, gdzie szaleć mógł Prowi_Zorro i wycinać swoje głupkowate Zetki czy Eski, ale są też inne, dumne i nieprzypadkowe, nawet jeśli skażone upływem czasu, to wciąż spójne i estetycznie powabne. Dobrze nakręcone mechanizmy. Przychodzę do F. od początku i nie zauważam specjalnych śladów zużycia przedmiotów, owszem, bateria w łazience może się trochę ruszać, fotelikom przecierają się czarne bejcowanki, ale to drobne szczegóły, raczej dowody na szlachetne trwanie, a przy tym zdroworozsądkowy głos na rzecz słusznej tezy, że na jakości oszczędzać nie wypada.

Jakość wykonania to jedno. Drugie natomiast to wizja, z jaką szarpie się Factotum. Jest specyficznie, dziwacznie czasem. Warto zaglądać do F. w różnych porach i sezonach, mało jest miejsc tak zmiennych w zależności od pory roku czy dnia. Factotum istnieje na różnych poziomach, wyliczę kilka określeń, ślad każdego uda się zidentyfikować bez większego problemu: literacko, artystowsko, gotycko, romantycznie, zmysłowo, dekadencko, klaustrofobicznie, toksycznie, seksualnie (nawet z nutą sadomaso).


W swoim najczystszym sensie, jestem przekonany, Factotum jest kawiarnią literacką. Bynajmniej nie mam na myśli lokali, w których bejowaci literaci onanizują się słownie na napalone kuracjuszki. Factotum dotyka literatury w ogólniejszym i bardziej nobliwym sensie, to miejsce samo w sobie nasycone jest semiotycznie. Ono nieustannie kręci się wokół znaków, właściwie zostało osnute wokół zabawy symbolami i konwencjami, do tego stopnia, że nie ma w okolicy drugiej tak symbolicznie intensywnej kawodajni. Józef K., osławiona klubokawiarnia z Piwnej, przy spójnej, a przy tym wieloznacznej zawartości Factotum, opuszcza bezradnie ręce i oddala się do swojej dziecinnej rupieciarni.

Moc Factotum to rezultat celowego zabiegu projektantów wnętrza, którzy przetworzyli klasyczne motywy w swój własny kod estetyczny, w którym dużo modernizmu, ale i gotyku, Holendrów (chćby Halsa czy Rembrandta), Velazqueza, a nawet i Bacona. Jaskrawo widać to w toalecie, którą uważam za zwieńczenie zastosowanej konwencji estetycznej: postery popularnych amerykańskich filmów zostały przetłumaczone na język klasycznego malarstwa, daje to efekt piorunujący i stanowi niezwykłe zwycięstwo specyficznego i niepokojącego stylu nad całkiem przecież trywialną treścią.


W Factotum można czytać, jak najbardziej. Ale przede wszystkim to Factotum się czyta. I to jest chyba, powiedziałbym, najbardziej fundamentalne nawiązanie do Charlesa Bukowskiego, dwudziestowiecznego amerykańskiego pisarza, który – właścicielską wolą – obwołany został patronem kawiarni. Bukowski, choć oryginalnie Niemiec, pozostał wierny realiom amerykańskim, z Los Angeles na czele. Nie zauważam jakichś specjalnych wtrętów z tradycji amerykańskiej (oprócz luźnych cytatów z holiłódzkich produkcji). Factotum-kawiarnia wydaje się przecież do bólu europejska, modernistyczna, berlińska, może Kafkowska, może Baudelaireowska. Samo „factotum” odwołujące się w swoim językowym znaczeniu do obrotnego, wszechstronnego sługi/służącego również nie wydaje się dobrze skrojonym konceptem jak na charakter projektu z ul. św. Ducha. Być może bardziej pasowałby tu „flaneur” (spacerowicz), całkiem udanie chwytający wieloznaczność tego miejsca, bo wizyta w F. to taki spacerek: po różnych wątkach i historiach.
Nazwę „factotum” skłonny jestem uzasadnić jedynie jako próbę wykorzystania samego słowa-dźwięku, ezoterycznego znaku, ale bez przypisywania mu żadnego konkretnego desygnatu. Co prawda po jego rozszyfrowaniu trochę magii ulatuje, ale to drugorzędny zarzut.

Przyznam, że nie do końca rozumiem dosyć pokrętny i usilny projekt nadania Factotum cech kawiarni filmowej. Kompletnym nieporozumieniem estetycznym wydaje się karta menu, o zgnuśniałej stylistyce nijak powiązanej z otoczeniem, z namolnie wtłaczanymi figuracjami z filmów, zdjęciami i nazwami rodem z mentalnie prowincjonalnych multipleksowych gastrobiznesów. Wnętrze Factotum zobowiązuje i powinno obligować decydentów do bardziej kreatywnej karty, zarówno pod względem estetycznym, jak i merytorycznym. No i z wyraźnym skrętem literacko-dekadenckim, dotrzymującym kroku choćby podsufitowej wyklejance z autorem Alicji w Łonderlandzie.


Ciasta w F. zasługują na uwagę. Nie ma ich wiele, raptem kilka, ale nie chodzą na skróty, z dobrych składników, na pewno windują F. do gdańskiej kawiarnianej elity. Nie ma w Gdańsku lepszego ciasta czekoladowego, to w F. jest puszyste i lekko wytrawne, niemalże o konsystencji musu. Okraszone domowym sorbetem z czarnej porzeczki (trochę przesłodzonym), ale szczęśliwie niezepsute żadnym cieczkopodobnym wytryskiem.
Sernik waniliowy, delikatny i maślany, w porównaniu z tym z mocno rozgadanej konkurencji (Retro) zupełnie onieśmielony i milczący, za to w boju sprawdza się lepiej. Ceny ciast zbliżone do tych z Retro, ale kawałki większe. 
Kawowe ziarno to włoski Bistrot, niezbyt popularny, ale uznany producent. Mieszanka ma znaczny (30%) robuściany udział, ale nie zamierzam narzekać. Przyzwyczaiłem się, że kawa w F. ma swój specyficzny wyraz i nigdy nie miałem powodu do choćby najmniejszej pretensji. Jest niezmienna, zawsze identyczna w mocy i temperaturze. Jeśli tylko zamarzyłyby mi się jakieś bardziej nobliwe arabiczne harce, to niedaleko Palarnia Kawy z najlepszym ziarnem. Nie znajdę w F. żadnych hipsterskich zaparzajek, ale wcale mi nietęskno.

Jest coś co mnie trochę uwiera. Przychodzę często, ale nigdy nie natknąłem się na właściciela, nigdy nie zauważyłem jakiejś gospodarskiej krzątaniny, takiej zwykłej troski o miejsce, o gości, o swój produkt. Nie czepiam się obsługi, bo jest miło i bezproblemowo, ale obecność, choćby epizodyczna, Pana Landlorda udziela uspakajającej odpowiedzi na cośkolwiek dręczące fundamentalne pytanie: czy leci z nami pilot? Mam zatem w F. dość częste wrażenie, że to miejsce, choć piękne i bogate, zostało osierocone, pozostawione samo sobie wśród zawistnych drapieżców. Z rozmysłem poczęte, starannie odchowane, odebrało nauki w najlepszych szkołach, a potem tak po prostu porzucone.

Factotum ma znaczny potencjał i jak zwykle przy takiej diagnozie może pojawić się pytanie, czy wykorzystuje swoje możliwości do działalności okołokawiarnianej, np. czy zdarzają się jakieś tematyczne spotkania, jakieś posiedzenia dyskutantów, jakieś desperackie próby zwrócenia uwagi świata na czyjeś stwory czy wytwory. Nie, Factotum nie udziela się pozakawiarnianie. Trwa, robi kawę, podaje ciasta i oddaje się gościom do dyspozycji. W ogóle społeczna działalność kawiarni to temat na odrębną opowieść, niestety czasami służy jako kryterium w ocenach znaczenia czy przydatności (?) kawiarni, zupełnie jakby organizowanie posiadówki dla nieletniego poeciny i jego rodziny pod chwalebnymi auspicjami wieczoru poetyckiego (a nawet patronatem lokalnego politłuka) było przyczynkiem do aureoli. Fakt, że F. nie organizuje żadnych (nie)kulturalnych wyszynków jest tylko dowodem na to, że podjęło świadomą decyzję, żeby trwać i walczyć jedynie w oparciu o własne niezmienne atuty: wnętrze, wieloznaczną aurę, dobrą kawę czy znakomite ciastka. Beż żadnych przeszkadzajek. Taki ruch zasługuje na szacunek.

Factotum jest (po)nowoczesny i intelektualny. Rzadko zdarzają się miejsca o tak znacznej koncentracji nawiązań i symboli. Ich semiotyczna siła zwykle wynika z nagromadzenia przedmiotów, które same w sobie stają się nośnikami tożsamości kawiarni. Efekt Factotum to jednak rezultat śmiałej wizji, która połączyła obrazy i zróżnicowane materiały w dobre wieloznaczne wnętrze. W Factotum sprzętów niewiele, te nieliczne, które jednak znalazły zatrudnienie (maszyny do pisania sprowadzone do roli świeczników), są jak tłuste rodzynki, podkreślające styl miejsca: tutaj rządzi idea i pomysł, a materia przygląda się i służy.

Pan Eco z pewnością polubiłby Factotum, bo to właściwe miejsce, żeby pomyśleć o semiologii życia kawiarnianego.