środa, 21 stycznia 2015

Sopockie zajawki: La Crema vs Cafe Kultura










Sopockie zajawki: La Crema i Cafe Kultura


Całkiem niedawno znajoma Sopocianka rzuciła na forum pytanie o jakąś sensowną kawiarnię w centrum swojego miasta. Odpadały sieciówki, miało być przytulnie i smacznie. Wylało się przy okazji trochę żalu: szkoda, że nie Józef K., bo wyjechał, szkoda, że nie Spółdzielnia Literacka i Bookarnia. Padło kilka propozycji, takich ze świata (wciąż) żywych, a szczególnie głośno wybrzmiały Zaścianek i La Crema.
Znam Zaścianek, ale teraz o nim nie napiszę, bo wypada poświęcić mu odrębną notę.

La Cremę znałem natomiast ze słyszenia: całkiem często docierały do mnie pochwały, kiedyś nawet ktoś mocno obyty z branży stanowczo twierdził, że to jedyna godna uwagi kawiarnia w Sopocie, bo „w ogóle Sopot nie ma szczęścia do kawiarni”. Ciekawa opinia. Faktycznie, może ma szczęście do klubów, ale na pewno nie jest ani zagłębiem kawiarnianym, ani kawową wyrocznią. Z jednej strony nudne sieciówki, z drugiej drobne lokaliki rozsiane na uboczu głównego traktu. Jeżeli chcemy znaleźć cokolwiek godnego uwagi, trzeba pochodzić bocznymi ulicami, ale raczej nie spodziewajmy się uniesień.


La Crema, Sopot, Monte Cassino

La Crema jest o tyle wyjątkowa, że wywalczyła sobie dobre miejsce przy Monciakowym korycie. Łatwiej do niej trafić, jest jaśniejsza, mniej zakurzona i spetryfikowana niż inne poboczne, np. Cafe Kultura czy Zaścianek.

fot. Cafe Brzytfa
To po prostu zwykła kawiarnia. Taki zremasterowany Grycan. Taka trochę La Sowa. Przyjemne wnętrze, takie przyjazne, pastelowe miękkie szarości, kremy, no i lekkie fiolety. Imponujące kremowe La Marzocco, faktycznie może sugerować fachowość i bezkompromisowość. Kawiarnia jest zrośnięta z cukiernią, stąd i wybór ciastek ogromny. Nie oszukujmy się jednak, nie dostaniemy tutaj unikatów. Standard cukierniczy, choć z wyraźnym plusem. Skusiłem się na pączka i był to najlepszy przemysłowy pączek, jakiego jadłem od bardzo dawna. Miękki, puszysty, niesamowicie tłusty, intensywny, absolutnie nie czepiam się, nawet poprosiłem o drugi. Takiego pączka zapamiętam, na niego wrócę.

fot. Cafe Brzytfa
La Crema jest miejscem przemyślanym. To kawiarnia dla kobiet, zwłaszcza takich trochę bardziej dojrzałych i wykształconych. W tym sensie jest lokalem świadomym swojej publiczności i z dobrze dobraną ofertą. To niby fundament, ale dla wielu kawiarnianych bytów punkt nieosiągalny.

La Crema nie chce zmieniać świata. Nie ma tu hipsterki ani trendsetterów. La Crema nie jest i nie będzie lamberseksualna. Nie ma glutenfrajów i vegesrege. Bo La Crema nie ma wielkich ambicji, nie zmienia żadnych reguł, nic nie inicjuje i nie nasłuchuje, co nowego wykluwa się w Berlinach czy Warszaffkach. Trwa, podaje paniom latte i herbatte, kroi ciasto, puszcza Tefauen 24. 

Taki pomysł na kawiarnię. I wszystko gra, wszystko jest na miejscu. Tylko przytaknąć.

Swoją drogą, plus, że nie podają galaretek!


 Cafe Kultura, Sopot, ul. Królowej Jadwigi

Z jasnej LaCremy przenoszę się do Cafe Kultura. To trudne miejsce. Mam wrażenie jakiejś meliny. W istocie to brudnawa suterena, od progu uderza ostry zapach kurzu. Zimno, wilgotno i całkowicie nieapetycznie.
Przestrzeń barowa jest malutka i jakoś tak nieładna. Zagracona i mam wrażenie, że nie do końca doczyszczona. Mikroskopijny ekspres, zdecydowanie bardziej do domowego użytku niż kawiarnianej praktyki.
fot. Cafe Brzytfa
Kultura jest kawiarnią w stylu retro. Jest na staro, chociaż wprawne oko dostrzeże, że to raczej fejki, które udają starocie. Wrażenie robią obrazy na ścianie: jest ich mnóstwo, głównie olejne, w złoconych obfitych ramach. Sporo starszych sztuk, niektóre bardzo udane, zdarzają się też jakieś przedrukowane nieporozumienia. Generalnie to właśnie obrazy robią klimat miejsca i naznaczają je jako stare. Czyli, w ogólnym przekonaniu, szlachetne.
fot. Cafe Brzytfa
Nie określiłbym jednak Kultury szlachetną. Bo to wnętrze złożone w rożnych paradoksów, takich zafałszowanych antyków, często poukładanych bez ładu, ale koniecznie w asyście kiczowatych draperii. I niestety kojarzących się bardziej z jakimś niderlandzkim rommelmarktem niż galerią. Domyślam się, że wnętrze jest rezultatem jakiejś owocnej kooperacji z hurtownikami opróżniającymi zachodnioeuropejskie domostwa, bo mieszkańcom się zmarło, a lokale trzeba było szybko dostosować do nowych lokatorów. Stąd i tyle obrazów.
Wnętrza budowane w oparciu o starocie (autentyczne czy podrabiane) rządzą się szczególnymi prawami. Wcale niełatwo jest właściwie zestawić różne elementy, nie wywołując przy tym efektu jazgotu czy nie podpadając pod zarzuty o egzaltację czy kiczowatość. W Kulturze to się nie udało: jest poczucie nieładu i stylistycznego niepokoju, a do tego dochodzi jeszcze lumpeksowy brud.

Miało być ładnie, ale coś jednak nie wyszło i z Cafe Kultura zrobiła się Cafe Wystawka.

fot. Cafe Brzytfa
Szczytem estetycznej awangardy jest toaleta, utopiona w instalacjach z plastykowych roślin. Zimna, brudna, toksyczna. W pierwszej chwili sądziłem, że to ponury żart, ale nie ma w tym żadnego podwójnego dna. Jest okrutna prowizorka, na szybko pudrowana jakąś tępą maskaradą. W sumie może to i racja, po kilku szotach przecież nie ma różnicy, czy odlejesz się w towarzystwie wypicowanych kafelków czy głupawego kwiatka z PCV.

fot. Cafe Brzytfa

fot. Cafe Brzytfa
fot. Cafe Brzytfa


fot. Cafe Brzytfa

















Jaka knajpa, taka oranżeria.

Pani z obsługi bardzo zachwala ciasta w karcie. Robią je sami, „są naprawdę bardzo dobre”. Biorę szarlotkę, to dobry probierz każdej knajpy. Totalna porażka. Przypomina tę z Kafe Delfin. Magaryna i mąka, margaryna i mąka, margaryna i cukier, no i wybielone jabłka ze sklepowego słoika: być może miały kiedyś smak, ale, utytłany skrobią ziemniaczaną, uprzejmie oddalił się, tak taktownie, po angielsku, nikogo nie informując. Do tego wyczuwalna mięsna nuta, bo ciasto nawdychało się obcych wyziewów, pewnie albo w lodówce albo w piekarniku. W sumie męczące i obrzydliwe.

Kultura to nie jest moja bajka. Lubię kawiarnie operujące kontekstem przeszłości, ale nie wszystkie bibeloty warte są grzechu. Niektóre bardziej śmiecą niż zdobią. Stylistyka retro wcale nie należy do łatwych, wystarczy kilka kanap, podstarzane krzesła od czapy i kupa gratów. Fundamentem jest pomysł, jak to wszystko uzgodnić w całość, ale też, jak selektywnie operować zgromadzonymi przedmiotami. W Kulturze nie było takiej wiedzy, stąd bliżej im do lumpeksu niż kulturalnej knajpki.
Trafiam gdzieniegdzie (w sieci) na zachwytne westchnienia, że jest „jak u babci”. No nie chciałbym takiej babci, bo to chyba bardziej wilk w babcinym przebraniu. Bo te babcine kawiarnie to przecież nie mają śmierdzieć kurzem czy naftaliną, ale pachnieć cynamonem, szarlotką i kawą. Są bezpieczne i smaczne.
A Kultura leży na drugim biegunie.

I jeszcze kuriozalna nazwa. Podglądam ich fejsa i widzę, że lokal żyje chyba głównie w łikendowe wieczory, zarabiając bynajmniej nie na kulturalnych pogawędkach, ile bardziej na wódczanych polewajkach.

Będę omijać Kulturę. Jest niesmacznie i złowieszczo. No chyba, że przyjdzie mi do głowy jakiś seans spirytystyczny. Nawiasem mówiąc, to mógłby być (szkoda, że mocno niszowy) pomysł na Kulturę.


czwartek, 15 stycznia 2015

Józef K., Gdańsk










Józef K., Gdańsk, ul. Piwna

Duży gracz, chętnie odwiedzany i uwielbiany.

Dwie uwagi. Po pierwsze, wszystko co napiszę o tej knajpie odnosi się wyłącznie do wcielenia gdańskiego, z Piwnej. Poprzednika z Sopotu najpierw trzymałem jakoś na dystans, potem okazało się, że nie zdążyłem. Słyszałem natomiast żale, że ten sopocki, że mniejszy, że bardziej kameralny, że miał w sobie więcej ducha, że szkoda.
Ale ja się cieszę, bo to fajny trend, że głośne miejsca wybierają Gdańsk. I coraz trudniej nie zauważyć, że to właśnie nad Motławą serce Trójmiasta zaczęło bić najbardziej dynamicznie i ożywczo.
Józef K. rozlokował się zatem na Piwnej w okolicach zeszłorocznych wakacji. Niby idealna miejscówka, tuż obok Retro, naprzeciw Balsamu, niedaleko Pikawa, za rogiem AeSPe. Jest pewna obiektywna trudność, bo trzeba się wspiąć po schodach, no i trudniej wpaść na Józefa tak wprost z ulicy. W sezonie próbowali to poprawić rozstawiając stoliki poziom niżej, ale wyglądało to surrealistycznie: białe kute mebelki znikąd, ot tak na chodniku. Nadbudowa bez bazy. Miejska instalacja pt. „wokół gastropróżni”.
Przyznam, że obserwując w sezonie pustawy Józefi ogródek (przy np. pełnym Retrowskim czy Pikawowskim), wielokrotnie zastanawiałem się, czy nie żałują wpakowania się w nowe miejsce, czy nie płaczą po Sopocie. Ale wiem, że Józek nadrabia wieczorami, z solidną wiąchą nadrabia.

Ale nie to mnie interesuje.
To właśnie drugie zastrzeżenie: piszę o Józefie jako kawiarni, bo to jest blog o kawiarniach. Interesuje mnie zatem wyłącznie tryb dzienny Józefa. Zdaję sobie sprawę, że to miejsce żyje inaczej późnym wieczorem, gdy frekwencja rośnie gwałtownie, a lokal włącza wariant pabiszczo-hulaszczy. Ja jednak kurczowo trzymam się – i nie chcę wykroczyć poza – światła dziennego, kawy, ciast i aury kawodajnej. A nie alkoholowej.


Napisać o Józefie K., że robi wrażenie, to nic nie napisać. Nie znam innej trójmiejskiej placówki w tak wszechpotężny sposób zapładniającego i obezwładniającego blogerskie wyobraźnie: linki do różnych recenzji same cisną się Józkowi na fejsa. Nie przypominam sobie w Trójmieście drugiego tak mocarnego miejsca: potężnego własnym odrębnym klimatem, paraliżującego rozmachem, ale i konsekwencją, bo myliłby się ten, kto sądziłby, że w Józefie chaos czy improwizacja. Przeciwnie, Józek jest spójny, ba, po bliższej lekturze, okazuje się nawet przewidywalny. Trąci to paradoksem, ale w Józku naprawdę nie widać niedoróbek. Wnętrze pełne przedmiotów, ale nie zakurzone, bo Józef należy do tych higienicznych, co kąpieli się nie boją. Jeśli to panicz na wydaniu, to z tłustym posagiem. Nie żałowano młodemu dziedzicowi: pełno tu sztuczek, tłistów, zaskoków, efektów, szlaczków i perełek. Jest zdumienie, dowcip, nostalgia. Wspomnienie Antresolki Profesorka Nerwosolka i uśmiech na widok demiurgicznych paneli strerowania. Kwasek moderny i peerelowska kanciastość. Psychodelicznie i harmonicznie. Wszystko uzgodnione i stopione w całość.
Nie ma tu zaniechań, jeśli jakieś, to tylko zgodne z planem. Nie ma niedoróbek, a jeśli coś na taką wygląda, to zapewne planowa ta niedoróbka.

Bo no bo jest idealnie.

Wrażenie wejścia po raz pierwszy jest intensywne. Józek nie certoli się, z miejsca robi striptiz, odsłania się cały, bez zapowiedzi. Nie można nie patrzeć, bo jest natrętny i domaga się uwagi. Absorbuje i nadskakuje. Sprawdza, jak tam, jak tam. Hiperaktywny, zawsze coś pokazuje, ciągle zwraca uwagę. I wciąż to mantrowane pytanie: jak ci się podoba? Jest milutki, ale trochę męczący. Przestrzenne ADHD.

Jak dla mnie, Józek w zasadzie nie buduje atmosfery. Precyzyjniej: tworzy klimat, jasne, ale ciągle go podważa, wciąż kwestionuje i oferuje nowe sztuczki. Trudno o ład, bo jakikolwiek ustanowiony, okazuje się chwilowy i zostaje zakwestionowany w imię budowania jeszcze bardziej ponętnego czy idealnego porządku. Taki jest Józek. Lubi przedobrzyć, bo chciałby, żeby wszystko podobało się wszystkim. No to nieustannie się droczy i kusi. Tyle tych pokus, że wkrótce przestaję je odróżniać. A jak nie widać, co grzeszne, a co grzeczne, to i pokuszenie traci sens. Bo kontekstu brak.

Na uwagę zasługują w J. książki. Nie znam drugiej tak poważnie książkowej knajpy, bez wyrobów księgopodobnych i sztucznych wypełniaczy czyli towaru drugiego sortu, za który robią najczęściej wysłużone podręczniki czy stare traktaty o ogrodnictwie i obsłudze ezoterycznych maszyn. W Józku książki niczego nie udają, a już na pewno nie udają książek, którym faktycznie pisany los śmieci, bo po odbyciu zdobniczego kontraktu zakończą żywot w kontenerach z makulaturą. Tutaj knigi są dumne i niepokorne, z całą świadomością przyjęły propozycję angażu na estetyzację przestrzeni, ba, być może nawet podyktowały własne warunki. Wyłącznie przednia literatura światowa, mnóstwo filozofii z wyraźnym skrętem w stronę estetyki, historia kultury, religioznawstwo, socjologia, znakomite albumy o sztuce. Z chęcią przygarnąłbym wiele z nich. Choć z drugiej strony wcale niełatwa ta książkowa dola w Józefie, bo wiele z nich zostało bezpowrotnie uwięzionych pod sufitem.

fot. Cafe Brzytfa
Od razu powiem. Doceniam Józka. To kawiarnia wielka nie tylko rozmiarem, ale i wizją, za która idzie moc przyciągania i bycia zapamiętaną. To niezmiernie oryginalne miejsce. I mam problem, czy to faktycznie kawodajnia, bo w ogóle cały kontekst miejskiej kawo-knajpy nie pasuje mi do Józka. Bo kawie przeznaczono w J. bardzo drugorzędną rolę. Nie chodzi tylko o to, że podaja tu niewyszukane ziarno, włoskie Caffe Mauro, ani unikatowe ani wyjątkowe. Ot, rejestry Vergnano, włosko-smoliste. Przyznam, że bliższe są mi rozwiązania, które kawę stawiają odpowiednio wysoko w strukturze kawiarnianego projektu. Jasne, że nie tylko jakość kawy decyduje o sukcesie. W Józefie jednak postawili chyba wyłącznie na decorum. Dysproporcja między sferą konsumpcji a warstwą wizualną jest ogromna, bezprecedensowa, niespotykana na lokalnym rynku. Przypomnę przypadek Cafe Factotum, lokalu nieporównanie mniejszego, lecz zbalansowanego: także mocno skupionego na własnych wizualno-estetycznych atutach, ale jednocześnie równie zatroskanego o słodkie kulinarne przyjemności.

fot. Cafe Brzytfa
Smaki nie są mocną stroną Józefa. Kultura jedzenia jest tutaj szczątkowa. Nie zapamiętam tego co jadłem, nie zapragnę wrócić tu dla czegoś, co zasmakowało. Bo Józef nie dał mi takiej szansy. Nie postarał się. W sferze jedzeniowej robi subtelny unik, w końcu to wnętrze ma być atutem sztandarowym. Przyznaję, jest. Szkoda tylko, że jedynym. „Spytaj, co dziś upiekła Babcia Bunia” czytam w karcie. Otóż, za wiele nie upiekła. Zwykle do dyspozycji są dwa, trzy ciasta. Jadłem sernik i makowiec, z całą pewnością mogę stwierdzić, że nie są zjawiskowe. Są zwyczajne. Fakt, smakują niby domowo, ale to jest smak z imienin cioci Bogusi. Takie ciastka chętnie zjemy za darmo na proszonej kawie u kogoś, ale nie w ambitnej kawiarni, do tego za niemałe pieniążki (12 pln za kawałek). Nie będę rozwodził się nad ciastkami, bo są absolutnie zwyczajne, po domowemu zwykłe, trochę przaśne, trochę wyprane ze smaku, trochę klocowate (sernik przyciężki, makowiec przesuszony). I powtórzę z całą mocą, to nie jest nostalgiczna, sentymentalna i niedościgniona domowość, w której wszystko smakowo jest trafione w punkt. W Józefie, w sensie ciastkowym, ta domowość jest iluzją, konceptem stworzonym pod kątem stylistyki wnętrza, to jest domowość czyjaś (nie moja), np. komunijno-imieninowa. Albo sąsiadkowa, bo takie ciasto przyniesie miła sąsiadka, bo zrobiła, bo zostało, bo z imienin, bo żeby się nie zmarnowało.

fot. Cafe Brzytfa
Pod względem oferty spożywczej lokal zostaje daleko w tyle za sąsiadami: Palarnią Kawy, Retro czy Pikawą. Józef oznajmia, że nie zamierza smakowo uwodzić i dopieszczać. I szanuję taką decyzję, bo to uczciwe postawienie sprawy, ale punktów za to nie przybędzie.

W sensie kulinarnym Józek jest zatem zupełnym podlotkiem. Zmanierowanym, nawet trochę zepsutym. Wie, że nic nie musi. Kiedyś coś mu się jeszcze chciało, ale teraz wystarczą dwa, góra trzy ciasta na krzyż. I tyle, niech się nażrą widokiem bibelotów.

fot. Cafe Brzytfa
To jest w ogóle osobna szuflada: kiedyś chciało się bardziej niż teraz. Dostrzegam, że zrezygnowano z kilku wyróżniających elementów, takich mocno komunikujących specyfikę miejsca. Na przykład znakomita karta, w formie gazety, intensywna i nadrealna, groteskowa i śmieszna. Mikroślady tej narracji przedostały się do nowego jadłospisu, ale nie jest już ani tak śmiesznie, ani dziwacznie. Albo komunikacja fejsowa: kiedyś było i częściej, i bardziej oryginalnie, z jajem i kwasem, teraz więcej chwalenia się entuzjastycznymi westchnieniami blogosfery i powielanie koncertowych zapowiedzi. Bez wątpienia zmienił się charakter publiki, być może w Sopocie trzeba było ich bardziej intelektualnie dopieścić, a w Gdańsku rozkręciło się tak, że na alko-chlanko przyjdą i bez zaproszeń.

Jest w tym Józku jeszcze jedna nuta, która pobrzmiewa słabiutko, ale z czasem słyszę ją coraz wyraźniej. To nutka samowiedzy, świadomości własnej mocy. Mocy onieśmielania. Cwana gapa, ale dandys. Józef wie, że się podoba. Ba, nie wyobraża sobie, żeby mogło być inaczej. Józek, taki kochaniutki urwis, a występuje z pozycji władzy. Wzbudza zachwyt i uległość. No i doskonale o tym wie, kontroluje i manipuluje. I każe wierzyć: nie zobaczycie już takiej kawiarni, takiej błyskotliwej, takiej pojechanej, takiej rozjechanej.

Ale nie spieszcie z pochlebstwami. Chyba dostaje ich tyle, że nie robią już wrażenia. Przyzwyczaił się, że nie może być innej reakcji pielgrzymów. Wjazd i cześć, i chwała.

Tymczasem Brzytfa nie obeszła się z Józefem ani nabożnie ani łagodnie. Rok temu, publikując mocno krytyczną recenzję Starego Kadru, obawiałem się jakiejś kontry. Ale nic nie nastąpiło. Dzisiejsza nota o Józefie wcale nie jest entuzjastyczna i też zastanawiam się, czy usłyszę zarzuty o malkontenckie czepialstwo wobec tak fantastycznej knajpy. Przyznaję, Józef mocą swojego nabajerzonego wnętrza ustawia poprzeczkę bardzo bardzo wysoko. Fakt, jest ciekawie, ale dla mnie Józef nie jest świętym cielcem, a jeśli już miałby być, to bardziej spasłym i rozleniwionym niż uświęconym. I stanowczo zbyt zadowolonym.

Georg Simmel, jeden z pionierów współczesnej refleksji nad codziennością, zestawił kiedyś ze sobą Florencję i Wenecję. I obwieścił niepodważalną wyższość Toskanki, wciąż tętniącego życiem miasta nad martwą i zredukowaną właściwie wyłącznie do warstwy dekoracyjnej Wenecji. Tam życie, tu estetyczne skorupy.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tego życia brakuje w Józefie K. Jest ładnie, ale kawiarniana krew nie tętni w tych murach.






fot. Cafe Brzytfa


wtorek, 13 stycznia 2015

Kawiarnia Konfitura, Wrzeszcz











Kawiarnia Konfitura (dawny Melanż), Gdańsk-Wrzeszcz, ul. Partyzantów

Dzisiaj pierwsza Reinkarnacja.

Zaglądam do Wrzeszcza, w końcu grudnia na Partyzantów, na miejscu dawnego Melanżu objawiła się Konfitura.

O Melanżu: http://cafebrzytfa.blogspot.com/search/label/Kawiarnia%20Melan%C5%BC pisałem ponad rok temu. 

To była kawiarnia zupełnie bez ducha, z niezłym ciastkiem, ale kompletnie jałowa, bez atmosfery i pomysłu na siebie. To nie zaskoczenie, że wyzionął ducha, oddając pole innym, teoretycznie mądrzejszym, bo przecież bogatszym o doświadczenie nieudanego poprzednika. Sęk w tym, że nowi właściciele okazali się kompletnie nieprzygotowani do lekcji.

Konfitura ma ładną nazwę. Taką, która budzi nadzieję: na przytulność, ciepło, swojskość, no i że będzie smacznie, tak po domowemu czy babcinemu. Najprawdopodobniej to niedaleka i popularna Marmolada (Marmolada, Chleb i Kawa) posłużyła jako inspiracja dla semiotycznych poszukiwań nowego imienia. I niestety to tyle, jeśli chodzi o nawiązania do Marmolady.

Jeszcze gorzej, że to także koniec jakichkolwiek skojarzeń z konfiturą.

Bo Konfitura zupełnie konfiturowa nie jest. A przecież oczywistym (i słusznym) wydawałoby się osnucie całej tożsamości nowego miejsca wokół konfitur właśnie. W Konfiturze powinny lać się hektolitry dżemów, powideł i marmolad. Powinny być wszechobecne: w słoikach i na półkach, w herbatach i kawach (tak!), podawane do ciast i deserów, do częstowania i sprzedawania. To takie oczywiste logiczne następstwo między nazwą i jej desygnatem. Knajpa z konfiturą w szyldzie powinna nią dosłownie ociekać.
Tymczasem w karcie nie znajduję praktycznie żadnej poważnej konfiturowej pozycji. Gdzieś w głębi pojawia się herbata z miodem i konfiturami, ale tak skrzętnie ukryta, żeby tylko przypadkiem nikt nie znalazł.

Konfitura to jednak nie tylko słodkie powidła w słoiku. To też obligacja do pewnej specyficznej stylizacji wnętrza i odpowiedniej atmosfery, tak aby było swojsko, domowo, ciepło i serdecznie. I kolejna dwója, bo wystrój Konfitury zmienił się nieznacznie, właściwie to taki Melanż po lekkim lifcie, niby dodano trochę elementów dekoracyjnych, ale wszystko w asekurancki i nieprzemyślany sposób. Owszem, zauważam próby dobudowania jakiejś historii do postmelanżowej nudy: powtarzający się motyw brzozy (fototapeta, gałęzie w szkalnych dzbanach, ciekawe, że akurat leci Bjork), motywy ptasie (jakieś niezrozumiałe kuliste nibyklatki zwisające z sufitu), ale to wszystko nie przekonuje. No bo jaki jest związek konfitur z brzozami albo ptakami? Oprócz tego, że można dżemik posłodzić ksylitolem czyli cukrem z brzozy?

fot. Cafe Brzytfa
Nie udała się ta metamorfoza. Nadal jest biurowo i ascetycznie, kanciaście i nieprzytulnie. Ale nie jest to żaden nowoczesny minimal, po prostu estetyka hotelowej stołówki. Jest przeraźliwie pusto. I nie chodzi tylko o słabiutką frekwencję, ale o dotkliwy brak przedmiotów, które jakoś określałyby charakter wnętrza, ogrzewały je, nawet wtedy, gdy ludzi brak. Zdaję sobie sprawę, że układ przestrzenny Konfitury nie jest najbardziej fortunny, bo to jedna duża kwadratowa sala, dlatego fundamentalnym zabiegiem byłoby dekoracyjne przekształcenie nieprzytulnej stołówki w ciepłą, energetyczną i intymną przestrzeń kawiarnianą. To się nie zdarzyło.
fot. Cafe Brzytfa
Porażający jest właściwie zupełny brak dekoracji świątecznej. Jest tylko sznurek trupich ledowych światełek na jednej brzozie i kilka superascetycznych wieńców, o zdolności zdobniczej bliskiej zeru. A przecież tyle miejsca do wykorzystania!

I ukoronowanie tej całej wnętrzarskiej tandety: kominek, który chciałby być kominkiem, choć nigdy nie będzie. Jest tylko lampką z wnętrznościami przypominającymi brzuch podirytowanego Smauga. Oczywiście wyposażony został w cały zestaw szczap drewna, w każdej chwili można dołożyć do ognia. I rozłożyć się na poduszkach, bo to przecież takie uroczo kominkowe.

fot. Cafe Brzytfa

fot. Cafe Brzytfa
W Konfiturze cały front jest przeszklony. Duże okna, przez które widać przechodzących ludzi. Nikt nie wchodzi, nikt nawet nie zagląda przez szybę. Bo nie ma na co i po co. Bo Konfitura jest zupełnie niekonfiturowa. I nawet jeśli na zewnątrz zimno, to w środku też chłodno. Może jeszcze chłodniej.

fot. Cafe Brzytfa
Coś też zjadłem i wypiłem. I tutaj poważny regres. W Melanżu przynajmniej ciastko było sensowne. Konfitura okazuje się mało jadalna. W witrynce nie ma wielkiego wyboru, zauważam paschę z oliwskiej Fedory, mało to oryginalne. I szarlotka, choć to słowo mocno na wyrost wobec cukierniczego dziwadła, podobno z jakiejś małej sopockiej cukierni. To był jeden z najgorszych jabłeczników, jakie kiedykolwiek jadłem (bardziej podły był tylko ten z Małej Czarnej, paraliżował wizualnie). Klocowaty, mdły, złożony z ultra cienkich warstewek jabłecznego musu zabitego różano-truskawkową perfumą, utopionych w szklistym margarynowym cieście. Produkt naganny, umiarkowanej zjadliwości przydaje mu wsadzenie do mikrofali, to taki – modne słowo- tłist, aby gorącym znieczulić podniebienie, ogłupić je i sprawić, że przełknie prawie cokolwiek. Ciastko jest tylko słodkie, przesłodkie, wyróżnia je apteczna chemiczna nuta i nic więcej. No, ale na kwadratowym talerzyku, wiadomo.
To autentycznie bezsensowne kalorie. Zero przyjemności, maksimum kalorii. Wzorzec z Sevres kawiarnianej beznadziei.

fot. Cafe Brzytfa
Pytam o kawę. Niespodzianka, miły pan pokazuje opakowanie po kawie Starogdańskiej z Palarni Flemming z Oliwy. Szkoda, że nigdzie nie widać śladu współpracy z Flemmingiem, a to przecież dobre ziarno i prawie po sąsiedzku wypalane. Byłoby się czym pochwalić.
W filiżance niestety nie smakuje już tak dobrze, ba, powiedziałbym nawet, że zaskakująco wyrazisty okazuje się komponent robuściany. Pijałem Starogdańską wielokrotnie i kojarzę ją z fajnych przydymionych nut cynamonowych. Tutaj zdecydowanie przeważa mniej szlachetna ziemista karmelowość, zupełnie jakby do firmowego worka dosypano Czibo Femili.
W karcie znajduję wzmiankę o pochodzeniu ziarna („100 % Arabica z lokalnej palarni”), ale nie wiadomo, o jaką konkretnie palarnię chodzi, a poza tym mieszanka Starogdańska wcale nie jest czysto arabiczna. Są zatem nieścisłości. Są i poważne niekonsekwencje, które rzucają cień na sens i autentyczność przemiany Melanżu w Konfiturę: „kawy Melanż”. Zupełne niepotrzebne jest pozostawienie pozycji kojarzących się z poprzednim, nieudanym przecież wcieleniem kawiarni. Od takich historii należy się stanowczo odcinać, a nie bezmyślnie powielać.

Konfitura chce uśmiechać się promiennie i niewinnie. Ale to nieodrodna córa Melanżu, nieudana maskarada, która sugerować ma jakiś inny stan faktyczny niż ten napiętnowany tutaj już z górą rok temu. Tu nie ma żadnej rewolucji, żadnej woli zerwania z przeszłością.
To taki dywan, pospiesznie narzucony na wszystkie stare słabości i smutki, może nie będzie widać. Niestety trupiątka wciąż wyłażą z szafy.

A zakończę paradoksalnie, tzn. całkiem optymistycznym akcentem.

Konfitura, jeszcze na dobre nie ukazała się w całej krasie, a już notuje na swym koncie listę pełną grzechów i zaniechań. Nowej tożsamości nie zbudują pozorowane zmiany i ustawiane zdjęcia na Fejsie, które mają pokazać, jakim to ładnym i romantycznym lokalikiem stała się ta Konfitura.
Ale zawsze jest i nadzieja: można i wypada się zrestartować. To dopiero początek, można uznać, że właściwa zmiana jeszcze się nie dokonała. I doprowadzić do bardziej radykalnej przebudowy. W tej części Wrzeszcza kawiarnia poprowadzona z wizją, pomysłem, na przekór estetycznym standardom sieciówek miałaby dużą szansę powodzenia.



czwartek, 8 stycznia 2015

Brzytfa 2015










Brzytfa 2015


Jako że Noworocznie, to zafundujemy sobie małą wiwisekcję, z której wykluje się kilka pomysłów na przyszłość.

Brzytfa goli już od roku z górą. Przewinęło się tutaj kilka kawodajni, które oberwały szczególnie, czasem aż żal, ale takie życie. Oczywiście nie bez powodu, bo tym, czego Brzytfa szczególnie nie znosi i co bezwzględnie wytyka, to brak pomysłu, karygodny brak wyobraźni i koncepcji, taka głupia bezmyślność, że jakoś będzie. Brzytfa to nie lizusowskie Namonciaku.pl, ale surowy krytyk, który gani. I gani. Sprawiedliwie odnotujmy, że potrafi też pochwalić i widać to było w recenzjach minionego roku.

Ale Brzytfa ma być też refleksyjna. To znaczy, że jej powinnością będzie krytyczne spoglądanie na własne – już wygłoszone i opublikowane – opinie i konfrontowanie ich ze stanem rzeczywistym. A dostrzegamy, że Brzytfa, choć niszowa, to wzbudza coraz większe branżowe zainteresowanie, a krytyczne uwagi stają się początkiem dobrych zmian w ogolonych lokalach. Zapowiadamy zatem nową kategorię recenzji, która opatrzona zostanie tytułem „Korekty” i odnosić się będzie do już zrecenzowanych miejsc, w których zadziało się cokolwiek nowego, pozytywnego i godnego uwagi, co wołałoby o złagodzenie wcześniejszej surowej noty. Oczywiście to może działać w drugą stronę: wpadki tym ocenionym wysoko też mogą się zdarzyć. Uprzejmie nie omieszkamy o tym powiadomić.

Tym samym uruchamiamy system sprawdzający status analizowanej rzeczywistości i słuszność swoich sądów. Nawet jeśli brzmi to cośkolwiek schizofrenicznie czy anankastycznie.

Bo Brzytfa to nie hejt, ale najczystsza kawiarniana krytyka. Samoświadoma i dopuszczająca możliwość zmiany zdania.

Z satysfakcją powołujemy do życia także niezmiernie interesujący cykl „Reinkarnacje”. Kilka z tych mocno ogolonych kawiarni zdążyło już wyzionąć ducha (Galeria, Melanż). Jesteśmy przekonani, że kilka następnych stoi już w kolejce do zejścia. I powiemy brutalnie: po nich nie zapłaczemy. Nie będziemy też triumfować, że przecież mówiliśmy, pisaliśmy, wytykaliśmy. Zamierzamy natomiast szczególnie bacznie przyjrzeć się następcom nieudanych gastrobiznesów, bo skoro natura próżni nie lubi, a w narodzie ogromny zapał do kucharzenia, to w miejsce przegranych pojawiają się nowe, niby niewinne i nieskażone grzechem przodków gastrowcielenia. Przypatrzymy się tym niewiniątkom szczególnie chętnie, bo nowi właściciele mają do odrobienia absolutnie fundamentalne zadanie wstępne: wyciągnąć wnioski z poprzednika, dlaczego nie wyszło, co było nie tak, rozważyć dylemat: rewolucja ili reformy, odciąć się czy bezmyślnie ciągnąć dalej. Nie wyobrażamy sobie, żeby bez tego elementarza lokal miałby jakąkolwiek szansę na drugie życie.

Niby oczywiste, ale wcale nie dla wszystkich.

A najlepiej Brzytfę ostrzy bezmyślność.


Dobrego Roku! Aby wyobraźnia Was nie opuszczała!