środa, 27 maja 2015

Kawa i kultura.










Kawa i kultura. Kilka uwag.

Czy kawiarnie, kluby i puby są znaczącymi punktami na kulturalnej mapie miasta? 
Klubokawiarnie są miejscami spotkań, relaksu, rozrywki, jedzenia i picia coraz częściej pozwalają na obcowanie z kulturą i sztuką. Angażują mieszkańców do aktywności, współdziałania, rozwoju. Ciągle powstające lokale nierzadko stają się przestrzenią oddolnego organizowania się ludzi, kreowania różnorodnych zjawisk kultury, rozrywki i sztuki
(źródło: Instytut Kultury Miejskiej).

O tych pytaniach podyskutują jutro w gdańskim Instytucie Kultury Miejskiej. Myślę sobie dzisiaj o tej dyskusji. I choć nie mam żadnego podglądu do danych z raportu, ośmielę się zasygnalizować kilka uwag. Kilkakrotnie wyrażałem już tu na Brzytfie pewien sceptycyzm. Nie wiem, czy pytanie o kulturalne zaangażowanie jest pytaniem właściwym. Bo wydaje mi się, że zawarty jest w nim implicite ładunek wartościująco-hierarchizujący. Taki pretekst do gradacji miejsc mniej i bardziej wartościowych, tych szlachetnych (zaangażowanych, organizujących, animujących) i tych pospolitych (nieprzejętych tzw. kulturą i sztuką, leniwych, ospałych, nieuświadomionych czy nieoświeconych).

W nieco innym brzmieniu ten dylemat rozciąga się w przestrzeni między imperatywem a przyzwoleniem: czy kawiarnia musi być małym ośrodkiem kultury? Czy tylko może? Natychmiast odpowiem. Kawiarnia może, ale absolutnie nie musi. I tak samo stanowczo stwierdzę, że kulturalna aktywność w najmniejszym stopniu nie może świadczyć o jakości lokalu.

Jak nigdy dotąd w tak znacznym zakresie, odwołam się do własnych doświadczeń. Bo żadne rozważania nie zastąpią nabytej kawiarnianej praktyki.
Nie zliczę życzliwych podpowiedzi, kiedy sami trzy lata temu otworzyliśmy kawiarnię. Czy planujecie jakieś wydarzenia kulturalne? Czy będą wieczorki literackie? A dlaczego nie ma pianina? Kiedy będzie jakiś wernisaż? Tutaj bardzo pasowałyby jakieś koncerty jazzowe. Albo. Jestem muzykiem i chciałbym zagrać w waszej kawiarni.

Dopowiem: nie były to bynajmniej luźne sugestie, raczej dość wyraźnie wyrażane oczekiwania, a każda próba dyskusji spotykała się z niechęcią, co najmniej niezrozumieniem, jak można odwracać się od nobliwej kulturalnej substancji. Bo istnieje ogromnie rozpowszechniony pogląd, że kawiarnia to wszak schlebianie niskim gustom. Fakt, to nie kebab, ale też przecież o jedzeniu i piciu. A taka spożywcza konsumpcja, nawet jeśli w ładnych dekoracjach, to chwały nie przysparza, przecież przyziemna i pospolita. Koniecznie trzeba to jakoś duchowo dosłodzić, podintelektualizować, uszlachetnić, bo bez tych wieczorków poetyckich, koncercików czy czytania dzieciom bajek to zwyczajnie wstyd. Jest w tym echo tych wszystkich postkartezjańskich przekonań, dla których cielesność – i wszystko co się z nią wiąże – niskie i małowartościowe. A jedzenie czy picie to tylko biologiczne konieczności, duchowo i intelektualnie nikczemne. Zmienia się to podejście, przyznajmy, bo wielkomiejska kultura współczesna obraca jedzenie w kulinaria, ale stare poglądy żyją wciąż, a nawet mają się zupełnie dobrze. Rozdzierające bóle, w jakich wykluwa się w akademickiej Polsce socjologia jedzenia świadczy o tym najlepiej.

I dostrzegam drobny przebłysk tej niechęci w IKaeMowskim problemie badawczym..

Ale wrócę jeszcze do własnych doświadczeń. Przyznam, że po części na początku sami ulegliśmy takiemu automatycznemu terrorowi kultury i założyliśmy w biznesplanie jakiś okołokulturalny margines. Kawiarnia wystartowała jednak dość dynamicznie i szybko okazało się, że stoimy przed wyborem: blokowanie miejsca na wydarzenia albo pozostawienie kawiarnianej przestrzeni gościom na wyłączność, bez żadnych sterowanych imprez. Zajęci drobiazgowym budowaniem oferowanych produktów nie chcieliśmy zwyczajnie rozmieniać się na drobne i podejmować wysiłków, które raczej stawały w poprzek naszym oczekiwaniom co do stabilności i przewidywalności miejsca. Bo miejsce miało być dla ludzi.

To nie żadne uzasadnienie własnych zaniechań. Po prostu uznaliśmy, że nie wypada nam na siłę wtłaczać naszym gościom treści, na które być może wcale ochoty nie mają. Prawda także, że troskliwie zbudowane wnętrze nie chciało zbytnich ingerencji we własną tkankę, a takie zdarzyłyby się niechybnie, gdyby tylko podjąć jakąkolwiek aktywność kulturalną. Tego woleliśmy uniknąć, bo nie zbudowaliśmy przestrzeni partyzanckiej, tymczasowej, skłonnej do szybkich przemian wobec elastycznie zmiennych funkcji. U nas, przeciwnie, wnętrze miało być spokojne i stabilne, miało raczej uspokajać i wyciszać, a nie wystawiać na kapryśne bodźce.

Fundamentem całego problemu jest dylemat, na czym oprzeć atrakcyjność własnego kawobiznesu. Czy na imprezach, wydarzeniach, słowem: dzianiu się, czy na stabilnym trwaniu, którego esencją jest zbudowanie atrakcyjnej atmosfery, wspartej jakościowymi  produktami kulinarnymi, stanowiącej rodzaj estetycznej przestrzeni, którą ostatecznie zdefiniują sami goście – przychodząc, odwiedzając, będąc, jedząc, pijąc, wracając i przywiązując się do pewnej nienaruszalnej stabilności miejsca, które jest i nie zamknie się. Ani nie utrudni znacząco kolejnych wizyt. To trochę tak samo jak np. z chrzcinami czy innymi tzw. imprezami okolicznościowymi. Niby fajnie, że są, zawsze trafia się kasa. Tyle że, po pierwsze, nieregularnie, a po drugie, zawsze kosztem wyłączenia lokalu dla innych. A to już nie zawsze popłaca. Bo kawiarnia jest instytucją, która nie może pozwolić sobie na utratę płynności własnego bycia. Jest instytucją zaufania, które wyraża się w przekonaniu, że działa i w określonych godzinach zaprasza gości. Jak żaden inny z gastrobytów kawiarnia opiera się na tej zasadzie zaufania, wpisując się w żywot miasta i społeczności. Fundamentem jej funkcjonowania (i sukcesu) jest wykształcenie społecznych nawyków odwiedzania kawiarni, spotykania się i spędzania w niej czasu. Jeśli przyjąć, że jednym z wyznaczników dzisiejszego bycia w sferze miasta jest uczestnictwo w kulturze kawiarnianej, to jest to zasługa trwania kawiarni. Nie do końca jestem przekonany, że odwiedziny w knajpie ze względu na dodatkowy czynnik w postaci jakiegoś kulturalnego wydarzenia przemawiają na rzecz jej popularyzowania. Raczej odciąga to uwagę od niej samej, która własną względną autonomię zastępuje służalczością. Okazuje się dostarczycielem rozrywki, jakiejś dodatkowej, zewnętrznej atrakcji, ponadstandardowej i niecodziennej. A rzecz w tym, by kawiarnie wykonywały swoją codzienną robotę: parzyły kawę, podawały słodycze, troszczyły się o dobry klimat dla odwiedzin. I aby robiły to dobrze, najlepiej jak potrafią.

I jest jeszcze jeden istotny element tej układanki. Wypada zapytać o intencje organizatorów takich wydarzeń, zwykle właścicieli lokali. Niepodważalną kwestią jest zwykle ich promocyjny charakter. Nie są inicjowane z czystej, autotelicznej woli organizatorów, ale stanowią formę promocji miejsca, akt skrzyknięcia publiczności, która skuszona dodatkową atrakcją pojawi się i przy okazji zasili kawiarniany budżet. Nie chcę deprecjonować tej aktywności tylko dlatego, że może być motywowana komercyjnie, ale zadaję pytanie: czy gdyby lokal zarabiał na siebie w normalnym trybie, nadal skłonny byłby podejmować kulturalne inicjatywy? Mam dość częste wrażenie, że bywają one w istocie tzw. imprezami okolicznościowymi, tyle że podanymi w innej formie. Zorganizowanie komuś wernisażu na życzenie to jak udostępnienie lokalu na przyjęcie imieninowe. W każdym przypadku ktoś zapłaci, a właściciel wystawi fakturę. Niestety imieniny nie będą na tyle nośne, żeby nimi pochwalić się na fejsie, ale już wystawa przysporzy lajków. W końcu to prawdziwa kultura. Wyższa.

Myślę, że kultura w kawiarni to przede wszystkim tryb pierwszego układu: działań spontanicznych, oddolnych, niesformalizowanych, ot np. dyskusji czy posiedzenia nad planszówkami. Kultura tworzy się i odtwarza także w ramach zdarzeń, które choć przeżywane jednostkowo, to i tak zawsze pozostają z gruntu społeczne: samotnicze posiedzenia nad laptopem to też sytuacje tworzenia kultury. Kawiarnia nie musi stawać się agendą kulturalną w rozumieniu drugiego układu, o zwykle precyzyjnie wyodrębnionych rolach nadawców/odbiorców i zarysowanej procedurze transmisji treści. Nawet jeśli taką się stanie, to nie powinno to automatycznie wyzwalać uwielbienia i poklasku, vide akapit powyżej.

Nie utożsamiajmy kultury w ogóle z drugim układem kultury, bo jest on jedynie specyficzną postacią zdarzenia kulturowego. Robimy krzywdę nie tylko kawiarniom, które w tym wariancie nie uczestniczą, ale i sobie, bo zamykamy oczy na wielopostaciowość zjawisk kulturalnych. Kultura w kawiarni ma charakter żywy i spontaniczny i wskazują na nią niekoniecznie tylko wernisaże, wieczorki, koncerty czy wykłady, ale przede wszystkim relacje, więzi, emocje, smaki, estetyka czy towarzyskość. Czyli kawiarniana codzienność, mało spektakularna, ale właśnie zwyczajna, zupełnie nielitarna, za to żywa, przeżywana dzięki ludziom i między ludźmi. O tym warto pamiętać, to warto podkreślać przy jakiejkolwiek refleksji na temat związków kawy z kulturą.


I tego życzę wszystkim samoświadomym kawiarnikom i kawiarnicom. 

środa, 20 maja 2015

Anima Cafe, Gdańsk










Anima Cafe, Gdańsk, ul. Św. Ducha

Dziś zupełnie nowa rzecz. Z końca kwietnia, wnętrze wciąż pachnie nowością i czeka, żeby je wysiedzieć i udeptać, znaczy odsterylnić i oswoić. Bo Anima jest sterylna i nieskażona użytkowaniem. Pachnie farbą, lakierem, świeżością i natrętnym dezodoryzatorem z kibla. To nie są zapachy kawiarniane. Tu nie pachnie kawą ani jedzeniem, nie szukajcie zapachów cynamonu czy wanilii, jeżeli nawet je wywąchacie, to szukajcie źródła w toalecie.

W pierwszym skojarzeniu powiem: Anima jest natrętna. I to natręctwo realizuje na kilka sposobów, każdy z nich nie do przyjęcia, a działając łącznie budują nienajlepszy obrazek miejsca.  Bo zanim jeszcze na dobre wystartowało i pozwoliło gościom na wypracowanie przez nich ich własnej oceny, pospieszyło ze swoimi mocno nachalnymi sugestiami, co powinni myśleć o Animie. Ot, skuteczna polityka informacyjna, powie ktoś. Ale dla mnie zwykły natrętny lans, co gorsza bez pokrycia, jak obietnice Dudy.

Wnętrze, choć miało być nowoczesne i raczej dekoracyjnie zminimalizowane, jest męczące. Owszem, odsłonięto ładną ceglaną ścianę (ale: kto tego dzisiaj nie robi???), ale całą resztę zbudowano z zasadzie konceptu wnętrzarskiej firmy. Wszystko zrobione jest wedle jednej spasowanej receptury, wszystko musi być stopione w całość, którą na zlecenie przewidzieli państwo projektanci. Mam zdecydowany problem z taką taktyką budowania wnętrza. Tym bardziej, że czytam w (a jakże) namonciaku.pl, że pomysł na kawiarnię miał charakter autorsko-osobisty i wynikał z niezwykle głęboko przemyślanych pobudek, wręcz marzeń, a na pewno z zaobserwowanych słabości istniejących lokali kawiarnianych (czy też wręcz ich braku – sic!). Powierzenie tak fundamentalnej kwestii jak projekt własnego kawiarnianego wnętrza – rozumiem, że wyspecjalizowanej i profesjonalnej – ale jednak zewnętrznej instytucji budzi we mnie poważny sceptycyzm. I bynajmniej nie przemawia przeze mnie pisowska nieufność, a raczej brak zrozumienia dla decyzji o abdykacji w tak podstawowym temacie jak koncepcja wnętrza, która przecież zawsze zasadza się na wizji kawiarni w ogóle.

I dlatego nie lubię wnętrz, które zaprojektował ktoś dla kogoś. Zwykle są do bólu przemyślane, ulepione z tych samych równych klocków, takie kawiarniane moduły. Powtórzę się, ale wolę wnętrza powstające trochę po partyzancku, z różnych historii, z różnych przedmiotów i elementów, którym powierza się nowe, kolejne życie. I wszystko uzgadnia jakaś wizja, koncepcja, i nie przeszkadza nawet, jak bywa szorstko czy garażowo. Bo ma być szczerze i autentycznie, a nie z dizajnerskim glancem. Niewiele rzeczy tak męczy jak wyglancowane i perfekcyjnie spasowane moduły. A i bynajmniej nie dodają kawiarni ani inwencji ani powabu. W wnętrzu A. nic nie wystaje, nic nie kłuje w oczy w takim pozytywnym sensie (no chyba że doniczka z białą azalią i piękną organdyną). Okrzyczany przez lokalne media motyw z wykuszem w ścianie wypełnionym sofą i (przede wszystkim) wielką fotografią jako wyjątkowy i niepowtarzalny, interpretuję jako cytat z Factotum, tyle że tam takie smaczki składają się w całościową opowieść.

I jestem w tej Animie, żeby ją zobaczyć i sprawdzić, jak niemowlak uczy się chodzić, bo to zawsze wdzięczny i serdeczny widok. I niestety, zauważam, że wolą swoich właścicieli pacholę zostało już brutalnie wrzucone w tryb adolescencji. Bo za barem młoda dziewczyna, pracownica najemna (dodatkowa na zapleczu a właścicieli ani widu ani słychu. To jest trochę niepojęte, bo przyzwyczaiłem się do sytuacji, że właściciel tak szybko nie odpuszcza, że pilnuje, troszczy się i dogląda o miejsce i nowych gości. Zwłaszcza w pierwszym okresie, tym decydującym dla wizerunku i dalszej pomyślności kawiarni.

Piję podwójne espresso. Poprosiłem o odrobinę przedłużone, otrzymałem wazonik, szczodrze wypełniony wrzątkiem. Takie lungo XXL w wersji DIY, ciekawostka. Zestaw sam w sobie intrygujący, choć trochę trudno podnieść gorące naczynie.

Wielka szkoda, że właściciele kompletnie nie odrobili lekcji w kwestii kawy. W Animie dumnie puszy się ziarno Illy. I czerwony znaczek kawy z Triestu przejął w władanie cały tutejszy sposób podania kawy: filiżanki, cukry, szklaneczki - wszystko z tej samej sztancy. To smutne, że już na samym starcie Anima kapituluje i oddaje pole. I to w podwójnym sensie. Raz, że traci manewr w wyborze ziaren, skazując się na drogie, niedobre i przepalone ziarno, które w dzisiejszych realiach dobrej kawodajni trąci poważnym anachronizmem. Dwa, że pozbawia się możliwości kształtowania własnego, swoistego sposobu podania kawy, robiąc ukłon w kierunku włoskiej korporacji. Odradzam zatem kawę w Animie, zwłaszcza, że kilkadziesiąt metrów dalej Palarnia Kawy.
Zjadam malutką drożdżówkę, podaną z dżemem imbirowo-jabłkowym. Ciastko jest milutkie, ciepłe, nie za słodkie, za to dżemik już przesłodki, mdły i zupełnie bez kwasowego kontrapunktu.

Taka ciekawostka w kwestii obsługi. Uczepię się, bo w fejsbukowej reklamie stoi wyraźnie, że „profesjonalna obsługa” i to jako jeden z filarów miejsca. Pani pojawia się nade mną i zaczyna rozważania, co może mi zabrać: czy talerzyk, czy szklankę czy filiżankę. Stanowczo twierdzę, że niczego, absolutnie niczego nie powinno się w takich sytuacji zabierać. To oczywista kwestia: o ile gość nie domówi czegoś dodatkowego, uprzątanie jego stanowiska w trakcie jego (lub jej) posiedzenia nie powinno się zdarzyć. I nie tłumaczą tego jakiekolwiek względy porządkowe. Istotny jest komfort posiedzenia przy pustym talerzu czy filiżance. I analogicznie, ni powinny padać żadne idiotyczne pytania „ czy podać coś jeszcze”, które w Animie oczywiście padają, tak jakby ubezwłasnowolniony gość nie mógł zapytać sam. I wisienka na torcie: „czy smakowało?”. Nie cierpię takich pytań, są niedopuszczalne. Jeżeli pochwalę, to uczynię to sam, z własnej woli i inicjatywy. A to są pytania kategorii per rectum: niesubtelnie rozgrzebują moje wnętrzności. Nie zezwalam. Na dokładkę: po uregulowaniu rachunku pani obsługująca podchodzi i sprząta wszystko bez pytania. Zostaję sam na sam z laptopem. Zapłaciłeś, nie siedź. Wypierdalaj.

Anima nie może dostać dobrej oceny. Z prostej przyczyny. Niby kawiarnia jak kawiarnia. W środku nie najgorzej, pani za barem, pomimo pewnych zastrzeżeń, stara się, jest miła i pomocna. Tyle że trafiam tutaj na przypadek zbliżony do OtwARTej. Nadmiar słów, lans i natrętna autopromocja. I nikłe papiery na potwierdzenie tych wszystkich mocno brzmiących komunikatów. Nie cierpię takich nachalnych zalotów w stylu „wyborna kawa w klimatycznym miejscu, pyszne ciasta oraz profesjonalna obsługa” (cytat ze strony Animy na Fejsie). Polecam pokorę i cierpliwość, aby goście sami zdecydowali czy miejsce jest faktycznie „klimatyczne” a kawa „wyborna”. I ta kuriozalna wypowiedź właściciela w namonciaku.pl, że „w okolicy brak jest lokali dla mieszkańców”.

Jednym słowem, „w Gdańsku nie ma gdzie pójść”.

Chyba mieszkam w innym Gdańsku.