Z Innej Parafii, Gdańsk, Targ Rybny
czyli
„Po przekroczeniu progu poczujecie się jak w domowym salonie lat
dziewięćdziesiątych”.
Nie miałem tego pisać. Nie miałem
pisać o tym. Chodzę po mieście, znajduję miejsca zupełnie nowe, ale martwe już
w punkcie urodzenia. Owszem, bywają też takie martwe od dawne, stare i
przykurzone, istniejące od zawsze na mocy jakichś niewiadomych
przydziałów/układów, zahibernowane, ale te odporne są na krytykę, czegokolwiek
bym nie powiedział i tak tego nie usłyszą. Odpal łajnobombę, a i tak ich
obejdzie.
Ciekawsze są te nowe.
Wystrzeliwują w świat z żarliwym przekonaniem o jakiejś misji, jakiejś
prawdzie, której tajemnie stali depozytariuszami. Młodziutkie i niby
zieloniutkie, ale w środku już suche, zdrewniałe. Zgliwiałe od poczęcia. Nie
mam już specjalnie przyjemności, żeby czepiać się czegoś, co i tak ledwie
dycha. Nie dlatego, że się nie powiodło, że nie wyszło. Ale dlatego, że
zarżnęło się już na starcie: źle obliczyło wysokość, spadło i rozkwasiło dupsko
przy pierwszym skoku. A najgorsze, że wrzeszczy, że skok udany, że sukces na
horyzoncie.
Dzisiaj jednak napiszę. Bo
inaczej, gdy coś takiego zaczyna głośno krzyczeć, wrzeszczy, domaga się uwagi.
Zwraca uwagę, nachalnie, brutalnie, zdumiewająco. Nie wiadomo, co robić: ignorować,
zawinąć się, odejść na bezpieczną odległość. Chyba tak.
Aż tu nagle okazuje się, że
lokal, o którym miłosiernie zapominasz, zgłasza wielkopańskie pretensje. I
bezczelnie obwołuje się wizytówką miasta.
W glorii i - rzekomo - po starannej kwalifikacji przystępuje do miejskiego
projektu „Smaki Gdańska”.
Z Innej Parafii, dalej zwana
Parafią.
Z pomocą przychodzi też blogerka
„lolove” ze swoim porażającym rankingiem „najlepszych kawiarń w Gdańsku”,
oczywiście z laurką dla Parafii. Niech tam sobie publikują te instalemingi te
swoje rankingi, bo przecież musza też o czymś czasem napisać, nie tylko
strzelać wintydż fotki tym swoim brodatym/wydziaranym facetom, wykoncypowanym i
jeszcze niewydziaranym dzieciakom czy
przypudrowanym mopsom. I niech sobie maszerują na te ustawki i sesyjki w tych
swoich modnych Drukarniach, bo kawa tam taka dobra, najlepsza wręcz, przecież
czuję to wyraźnie w swojej latte na mleku sojowym, a w ogóle to popracuj na
swoją pozytywną afirmacją.
Cuda-ustawianki.
Ale o tym dyskutować nie
będziemy. Nie będę też robił analizy
dyskursu ostatniego tekstu z Magazynu HaMag z dołączonym wazelinowym czopkiem
dla lokalu z Targu Rybnego.
Patrząc szerzej na medialną obecność Parafii - na pewno jest
to pompowanie balona, a na to trzeba już mieć jakieś papiery. Parafia takich
nie ma.
I trzeba o tym powiedzieć.
Miejsce objawiło mi się
przypadkiem – na słodkich targach „Smakuj Trójmiasto”. Podszedłem, zerknąłem,
nie zachęcało: dziwaczne, jakoś niestaranne (ale nie w tym dobrym, rustykalnym
sensie), drogawe ciasta. Nie wiedziałem, że to już pełnoprawny kawiarniany
adres, raczej, że ktoś coś tam wypieka, no jak inaczej, skoro wszyscy gadają:
powinnaś mieć cukiernię, kawiarnię, to jest tak dobre, że wszyscy powinni się
dowiedzieć, musisz coś z tym zrobić, no, marnujesz się.
Tymczasem Z Innej Parafii to
kawiarnia, zlokalizowana nieoczywiście, w okolicach Targu Rybnego, tuż pod
Hiltonem. Jasne, dużo się ostatnio zadziało w tej części Gdańska, ale nie na
tyle, żeby stało się popularną miejscówką. Bardzo ambitne zadanie dla kawiarni:
przyciągnąć tych z Tkackiej czy Piwnej, skusić, żeby chciało im się trochę
nadłożyć drogi.
Nic się takiego nie stało.
Prawdę mówiąc, nie wiem, kto może
zaglądać do tej Parafii.
Parafia to miejsce estetycznie
podejrzane. Nie odjechane, ale właśnie podejrzane. Nie wiem, o co tu chodzi.
Estetyczne kody do ogarnięcia tej przestrzeni są dla mnie niedostępne. I druga
ewentualność: po prostu żadnych nie ma i nigdy nie było. Bo Parafia to dziwne
miejsce, pozbierane z wystawek i śmietników. Żeby nie było: nie mam nic do
samych śmietników. Ale ważny jest pomysł, jakaś przewodnia myśl, która
organizuje śmietnikowe zdobycze w sensowną całość, która pozwala oddzielać
śmieci od klejnotów. W Parafii tego nie ma, zapewne nigdy nie było. Są rzeczy
stare, złuszczone, zużyte, ale znoszone nieszlachetnie, bez sznytu i wdzięku.
Zdarte i wysłużone, bez patyny, zakurzone i wysiedziane. Nikt nie odprawił nad
nimi żadnych czarów, żadnych rytuałów
(by zacytować McCrackena), zostały wzięte żywcem, na surowo. I dlatego
pozostają nieżywe, nikt nie wdmuchnął w nie energii, pomysłu, woli życia. To
nie jest drugie życie przedmiotów, to
jest ich nieudana reanimacja: leżą truposze, przebrane i chamsko przypudrowane,
siłą wyciągnięte z czarnych worków, leżą, kwiczą. I nawet nie wyglądają.
Są przecież fantastyczne i charakterne miejsca
zdefiniowane użyciem starych przedmiotów, choćby sopocki Las, Dwie Zmiany czy
Kurhaus, ale to są użycia z planem i pomysłem, filtrem i pojęciem. W Parafii
ktoś bardzo chciał i sądził, że zrobi podobnie i też się będzie zgadzać. Ale
przecież nie w rzeczach, ale ich kontekście sedno. A kontekst Parafii to - niestety – rozpruty i rozbebeszony wór ze
śmieciami.
Lata osiemdziesiąte aż zęby bolą.
Wszystko niedopasowane, powyrywane z zaprzeszłych kontekstów. Białe trupie
ściany podkręcają pusty wrzask głupio zestawionych przedmiotów: foteli, pufów,
krzeseł. Minimalizm dekoracyjny, kuriozalne firanki w oknach, drobne
ścierkowate serwetki na obdartych z politury stolikach. Słup pociągnięty
tablicówką, pomazany i brudny, wysoki bar obity deskami. Miało być trochę po
modnemu: na miejsko-hipstersko, podlać to mocno wintydżem z lat
osiemdziesiątych i tak na wszelki wypadek posypać jeszcze babciną kruszonką –
serwetki, filiżanki, wieńczyk na ścianie, ikeowskie wazoniki z goździkami (btw
wolę je w roli szklanek w innych miejscach). Chaos, nieudany brikolaż.
Prowizorka, która ma udawać kawiarnię.
W jakimś sensie Parafia może być
miejscem szczególnym dla wszystkich zainteresowanych kontekstami kultury
materialnej. Warto tu przyjść, żeby zobaczyć, w jak bezmyślny i bezładny sposób
można zmarnować rzeczy. Tak po prostu zmarnować. Ponownie wyrzucić te już raz
wyrzucone. Przedmioty jednak niegłupie, próbują się opierać. Ludzie zmuszają
je, żeby siedziały na miejscu, a one – oporne – wystają i odstają. Niepokoją:
nie przynoszą ani komfortu, ani przytulności. W Parafii ta walka istnieje na
kilku frontach: od wystroju po osprzęt kawiarniany. I chociaż klakierzy z Magazynu HaMag znajdują
w Parafii ponoć jakieś porcelanowe znaleziska z targów staroci, uspokajam, nie
ma tutaj żadnych. Zróżnicowane skorupy to hurtowo kupowane kubki i talerze od
handlarzy z Niemiec czy Skandynawii. Z całym dobytkiem inwentarza, bez
selekcji, znowu bez pomysłu, bez sensu. Za stary jestem, żeby złapać się na
sztuczkę z wyborem filiżanki, kubki szpetnawe zresztą, nie skuszą.
Po prostu źle się czuję w tej
Parafii. Wygląda to jak wygląda. Nie mogę jednak ścierpieć, gdy ktoś twierdzi,
że jest jak być powinno, że powinienem chłonąć atmosferę domowego salonu z lat dziewięćdziesiątych i dziękować, bo uczyniono
mi przysługę i dano materiał do westchnień.
Takich zaniechań jest więcej.
Ciemna, prawie czarna toaleta. Długa i pusta, żadnego decorum, estetyczne zero.
Ale to nie taka minimalistyczna konwencja, to po prostu brak pomyślunku.
Podobnie przedproże – rozległe, imponujące rozmiarem i w równym stopniu
pozostawione odłogiem. Naznaczone jedynie kilkoma śmieciowymi krzesłami. Żadnej
stylizacji, żadnej dekoracji. Pustostan.
W Parafii dojmująca jest
melancholia, lokalik zasmuca zaniechaniem i ubóstwem. To ubóstwo
przypadkowych przedmiotów i tępawej nieatrakcyjnej kuchni. Intelektualna i
kulturalna bieda - bieda pomysłów, koncepcji, umiejętności syntezy. I nawet
jeśli puszczają Johna Talabota, to jest w tym jakaś rozdygotana rozpacz,
desperacka próba unieważnienia tej beznadziei dokoła – przydania jej jakiejś
dodatkowej wartości: wielkomiejskości czy alternatywności. Na próżno.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że
Parafianie to tacy nieudolni imitatorzy. Podpatrują, kopiują i na siłę
wklejają. Wzięli się za stare meble, bo miało być jak w Kurhausie. Ale wyszło
im cmentarzysko. Patrzę na ich fejsa i widzę ciągoty w stronę Drukarni czy
Black and White Coffee. Pewnie to i sedno całej historii – Parafia nie ma
swojej tożsamości. A cały ten koncept innej
parafii miał to tylko zamaskować.
No jasne,
live and let live. Ale już nie let
live, kiedy ktoś próbuje wydymać cię metalowym wackiem, a takie miałem
wrażenie, gdy lipcowej soboty, pod wieczór, w środku sezonu w zatłoczonym
Gdańsku, dostałem brutalnie stare ciastko. Bez mrugnięcia skasowano kilkanaście
złotych. Byłem oszołomiony, bo takie rzeczy się już raczej nie zdarzają, no
może w tygodniu w sieciówkach poza głównym szlakiem upłynnia się starożytne kuchy. Naturalnie, powiedziałem dziewczynie zza baru, że wiem, że sprzedała mi
stare ciasto, spuściła wzrok, wyjąkała „przepraszam”, czyli wszystko na zimno,
z rozmysłem. Podobnie było za drugim razem: też wakacje, tez piątek/sobota, też
wieczór i też smętna archeologia ciasta: ewidentny antyczny sznyt. Chciałem
porównywać z poprzednim, ale w sumie bez sensu. Za trzecim razem musiałem
spróbować, sernik z dżemem mirabelkowym i kruszonką. Ciasto było toporne,
ciężkie i zastygłe w gniot. Na pewno nie jest to wizytówka mojego miasta.
Jeżeli już czegoś, to imienin u cioci, która podaje klocowaty sernik i trzeba
go z grzeczności zjeść. Ale czy za 12 złotych – to brzmi retorycznie. A już na
pewno nie w aureoli „smaku Gdańska”.
Dlatego, przy końcu, taki mały
apel: nie szafujcie, drodzy z Gdańskiem powiązani eksperci i decydenci,
wielkopomnymi laurami. Zanim przydzielicie tytuły i honory, zróbcie dobry
risercz, przetestujcie delikwentów, popytajcie. Program „Smaki Gdańska”,
skądinąd ciekawy, nie utrzyma się, jeśli już na starcie strzela sobie w kolano.
Zaglądałem do Parafii cztery
razy. I jedno w tym wszystkim dobre: napisałem, więcej chodzić tam nie muszę.
Wybieram apostazję.