sobota, 19 listopada 2016

Z Innej Parafii, Gdańsk










Z Innej Parafii, Gdańsk, Targ Rybny
czyli
„Po przekroczeniu progu poczujecie się jak w domowym salonie lat dziewięćdziesiątych”.


Nie miałem tego pisać. Nie miałem pisać o tym. Chodzę po mieście, znajduję miejsca zupełnie nowe, ale martwe już w punkcie urodzenia. Owszem, bywają też takie martwe od dawne, stare i przykurzone, istniejące od zawsze na mocy jakichś niewiadomych przydziałów/układów, zahibernowane, ale te odporne są na krytykę, czegokolwiek bym nie powiedział i tak tego nie usłyszą. Odpal łajnobombę, a i tak ich obejdzie.

Ciekawsze są te nowe. Wystrzeliwują w świat z żarliwym przekonaniem o jakiejś misji, jakiejś prawdzie, której tajemnie stali depozytariuszami. Młodziutkie i niby zieloniutkie, ale w środku już suche, zdrewniałe. Zgliwiałe od poczęcia. Nie mam już specjalnie przyjemności, żeby czepiać się czegoś, co i tak ledwie dycha. Nie dlatego, że się nie powiodło, że nie wyszło. Ale dlatego, że zarżnęło się już na starcie: źle obliczyło wysokość, spadło i rozkwasiło dupsko przy pierwszym skoku. A najgorsze, że wrzeszczy, że skok udany, że sukces na horyzoncie.
Dzisiaj jednak napiszę. Bo inaczej, gdy coś takiego zaczyna głośno krzyczeć, wrzeszczy, domaga się uwagi. Zwraca uwagę, nachalnie, brutalnie, zdumiewająco. Nie wiadomo, co robić: ignorować, zawinąć się, odejść na bezpieczną odległość. Chyba tak.
Aż tu nagle okazuje się, że lokal, o którym miłosiernie zapominasz, zgłasza wielkopańskie pretensje. I bezczelnie obwołuje się wizytówką miasta. W glorii i - rzekomo - po starannej kwalifikacji przystępuje do miejskiego projektu „Smaki Gdańska”.

Z Innej Parafii, dalej zwana Parafią.

Z pomocą przychodzi też blogerka „lolove” ze swoim porażającym rankingiem „najlepszych kawiarń w Gdańsku”, oczywiście z laurką dla Parafii. Niech tam sobie publikują te instalemingi te swoje rankingi, bo przecież musza też o czymś czasem napisać, nie tylko strzelać wintydż fotki tym swoim brodatym/wydziaranym facetom, wykoncypowanym i jeszcze niewydziaranym  dzieciakom czy przypudrowanym mopsom. I niech sobie maszerują na te ustawki i sesyjki w tych swoich modnych Drukarniach, bo kawa tam taka dobra, najlepsza wręcz, przecież czuję to wyraźnie w swojej latte na mleku sojowym, a w ogóle to popracuj na swoją pozytywną afirmacją.
Cuda-ustawianki.

Ale o tym dyskutować nie będziemy.  Nie będę też robił analizy dyskursu ostatniego tekstu z Magazynu HaMag z dołączonym wazelinowym czopkiem dla lokalu z Targu Rybnego.

Patrząc szerzej na medialną obecność Parafii - na pewno jest to pompowanie balona, a na to trzeba już mieć jakieś papiery. Parafia takich nie ma.
I trzeba o tym powiedzieć.

Miejsce objawiło mi się przypadkiem – na słodkich targach „Smakuj Trójmiasto”. Podszedłem, zerknąłem, nie zachęcało: dziwaczne, jakoś niestaranne (ale nie w tym dobrym, rustykalnym sensie), drogawe ciasta. Nie wiedziałem, że to już pełnoprawny kawiarniany adres, raczej, że ktoś coś tam wypieka, no jak inaczej, skoro wszyscy gadają: powinnaś mieć cukiernię, kawiarnię, to jest tak dobre, że wszyscy powinni się dowiedzieć, musisz coś z tym zrobić, no, marnujesz się.
Tymczasem Z Innej Parafii to kawiarnia, zlokalizowana nieoczywiście, w okolicach Targu Rybnego, tuż pod Hiltonem. Jasne, dużo się ostatnio zadziało w tej części Gdańska, ale nie na tyle, żeby stało się popularną miejscówką. Bardzo ambitne zadanie dla kawiarni: przyciągnąć tych z Tkackiej czy Piwnej, skusić, żeby chciało im się trochę nadłożyć drogi.
Nic się takiego nie stało.

Prawdę mówiąc, nie wiem, kto może zaglądać do tej Parafii.

Parafia to miejsce estetycznie podejrzane. Nie odjechane, ale właśnie podejrzane. Nie wiem, o co tu chodzi. Estetyczne kody do ogarnięcia tej przestrzeni są dla mnie niedostępne. I druga ewentualność: po prostu żadnych nie ma i nigdy nie było. Bo Parafia to dziwne miejsce, pozbierane z wystawek i śmietników. Żeby nie było: nie mam nic do samych śmietników. Ale ważny jest pomysł, jakaś przewodnia myśl, która organizuje śmietnikowe zdobycze w sensowną całość, która pozwala oddzielać śmieci od klejnotów. W Parafii tego nie ma, zapewne nigdy nie było. Są rzeczy stare, złuszczone, zużyte, ale znoszone nieszlachetnie, bez sznytu i wdzięku. Zdarte i wysłużone, bez patyny, zakurzone i wysiedziane. Nikt nie odprawił nad nimi żadnych czarów, żadnych rytuałów (by zacytować McCrackena), zostały wzięte żywcem, na surowo. I dlatego pozostają nieżywe, nikt nie wdmuchnął w nie energii, pomysłu, woli życia. To nie jest drugie życie przedmiotów, to jest ich nieudana reanimacja: leżą truposze, przebrane i chamsko przypudrowane, siłą wyciągnięte z czarnych worków, leżą, kwiczą. I nawet nie wyglądają.

Są przecież  fantastyczne i charakterne miejsca zdefiniowane użyciem starych przedmiotów, choćby sopocki Las, Dwie Zmiany czy Kurhaus, ale to są użycia z planem i pomysłem, filtrem i pojęciem. W Parafii ktoś bardzo chciał i sądził, że zrobi podobnie i też się będzie zgadzać. Ale przecież nie w rzeczach, ale ich kontekście sedno. A kontekst Parafii to  - niestety – rozpruty i rozbebeszony wór ze śmieciami.

Lata osiemdziesiąte aż zęby bolą. Wszystko niedopasowane, powyrywane z zaprzeszłych kontekstów. Białe trupie ściany podkręcają pusty wrzask głupio zestawionych przedmiotów: foteli, pufów, krzeseł. Minimalizm dekoracyjny, kuriozalne firanki w oknach, drobne ścierkowate serwetki na obdartych z politury stolikach. Słup pociągnięty tablicówką, pomazany i brudny, wysoki bar obity deskami. Miało być trochę po modnemu: na miejsko-hipstersko, podlać to mocno wintydżem z lat osiemdziesiątych i tak na wszelki wypadek posypać jeszcze babciną kruszonką – serwetki, filiżanki, wieńczyk na ścianie, ikeowskie wazoniki z goździkami (btw wolę je w roli szklanek w innych miejscach). Chaos, nieudany brikolaż. Prowizorka, która ma udawać kawiarnię.

W jakimś sensie Parafia może być miejscem szczególnym dla wszystkich zainteresowanych kontekstami kultury materialnej. Warto tu przyjść, żeby zobaczyć, w jak bezmyślny i bezładny sposób można zmarnować rzeczy. Tak po prostu zmarnować. Ponownie wyrzucić te już raz wyrzucone. Przedmioty jednak niegłupie, próbują się opierać. Ludzie zmuszają je, żeby siedziały na miejscu, a one – oporne – wystają i odstają. Niepokoją: nie przynoszą ani komfortu, ani przytulności. W Parafii ta walka istnieje na kilku frontach: od wystroju po osprzęt kawiarniany.  I chociaż klakierzy z Magazynu HaMag znajdują w Parafii ponoć jakieś porcelanowe znaleziska z targów staroci, uspokajam, nie ma tutaj żadnych. Zróżnicowane skorupy to hurtowo kupowane kubki i talerze od handlarzy z Niemiec czy Skandynawii. Z całym dobytkiem inwentarza, bez selekcji, znowu bez pomysłu, bez sensu. Za stary jestem, żeby złapać się na sztuczkę z wyborem filiżanki, kubki szpetnawe zresztą, nie skuszą.

Po prostu źle się czuję w tej Parafii. Wygląda to jak wygląda. Nie mogę jednak ścierpieć, gdy ktoś twierdzi, że jest jak być powinno, że powinienem chłonąć atmosferę domowego salonu z lat dziewięćdziesiątych i dziękować, bo uczyniono mi przysługę i dano materiał do westchnień.
Takich zaniechań jest więcej. Ciemna, prawie czarna toaleta. Długa i pusta, żadnego decorum, estetyczne zero. Ale to nie taka minimalistyczna konwencja, to po prostu brak pomyślunku. Podobnie przedproże – rozległe, imponujące rozmiarem i w równym stopniu pozostawione odłogiem. Naznaczone jedynie kilkoma śmieciowymi krzesłami. Żadnej stylizacji, żadnej dekoracji. Pustostan.
W Parafii dojmująca jest melancholia, lokalik zasmuca zaniechaniem i ubóstwem. To ubóstwo przypadkowych przedmiotów i tępawej nieatrakcyjnej kuchni. Intelektualna i kulturalna bieda - bieda pomysłów, koncepcji, umiejętności syntezy. I nawet jeśli puszczają Johna Talabota, to jest w tym jakaś rozdygotana rozpacz, desperacka próba unieważnienia tej beznadziei dokoła – przydania jej jakiejś dodatkowej wartości: wielkomiejskości czy alternatywności. Na próżno.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Parafianie to tacy nieudolni imitatorzy. Podpatrują, kopiują i na siłę wklejają. Wzięli się za stare meble, bo miało być jak w Kurhausie. Ale wyszło im cmentarzysko. Patrzę na ich fejsa i widzę ciągoty w stronę Drukarni czy Black and White Coffee. Pewnie to i sedno całej historii – Parafia nie ma swojej tożsamości. A cały ten koncept innej parafii miał to tylko zamaskować.

No jasne, live and let live. Ale już nie let live, kiedy ktoś próbuje wydymać cię metalowym wackiem, a takie miałem wrażenie, gdy lipcowej soboty, pod wieczór, w środku sezonu w zatłoczonym Gdańsku, dostałem brutalnie stare ciastko. Bez mrugnięcia skasowano kilkanaście złotych. Byłem oszołomiony, bo takie rzeczy się już raczej nie zdarzają, no może w tygodniu w sieciówkach poza głównym szlakiem upłynnia się starożytne kuchy. Naturalnie, powiedziałem dziewczynie zza baru, że wiem, że sprzedała mi stare ciasto, spuściła wzrok, wyjąkała „przepraszam”, czyli wszystko na zimno, z rozmysłem. Podobnie było za drugim razem: też wakacje, tez piątek/sobota, też wieczór i też smętna archeologia ciasta: ewidentny antyczny sznyt. Chciałem porównywać z poprzednim, ale w sumie bez sensu. Za trzecim razem musiałem spróbować, sernik z dżemem mirabelkowym i kruszonką. Ciasto było toporne, ciężkie i zastygłe w gniot. Na pewno nie jest to wizytówka mojego miasta. Jeżeli już czegoś, to imienin u cioci, która podaje klocowaty sernik i trzeba go z grzeczności zjeść. Ale czy za 12 złotych – to brzmi retorycznie. A już na pewno nie w aureoli „smaku Gdańska”.

Dlatego, przy końcu, taki mały apel: nie szafujcie, drodzy z Gdańskiem powiązani eksperci i decydenci, wielkopomnymi laurami. Zanim przydzielicie tytuły i honory, zróbcie dobry risercz, przetestujcie delikwentów, popytajcie. Program „Smaki Gdańska”, skądinąd ciekawy, nie utrzyma się, jeśli już na starcie strzela sobie w kolano.

Zaglądałem do Parafii cztery razy. I jedno w tym wszystkim dobre: napisałem, więcej chodzić tam nie muszę.

Wybieram apostazję.


poniedziałek, 20 czerwca 2016

Umam. Korekta





Umam. Korekta.

Jakiś czas temu założyłem, że Brzytfa powinna aplikować sobie sesje autorefleksji, w końcu nie ma tylko ciąć, ale też spoglądać, czy przypadkiem nie wycięła za dużo, trochę pospiesznie czy przez pomyłkę. Faktycznie, jest jedna recenzja, którą skorygować trzeba i wypada, ba, ona wręcz krzyczy, żeby wyrwać jej kilka piór z mądralińskiego ogona. Jest nieco  niesprawiedliwa, a przede wszystkim – okazała się zupełnie niezgodna z moją zwyczajową praktyką. Nie można przecież zaglądać, kupować i jeść ze smakiem, a na blogu – trzymać krytyczny dystans.
Winien jestem zatem słowo, dwa może, wytłumaczenia.
Nie do końca zrozumiałem koncept Umamu, odmienny od tego, który wydawał mi się cukierniczo idealny (Gesslerowski Słodki). Umam cukiernia i Umam kawiarnia to zupełnie różne światy, zwykle godzę je w ten sposób, że ciasteczka zabieram na wynos). I wtedy zostaje sam produkt, a on broni się, bardzo się broni. Mogę podtrzymać słabości Umamu jako kawiarni, ale to nie jest najważniejszy modus jego działalności. Umam to ciastka, a one dają sporo przyjemności.
Jestem stanowczo przekonany, że dzisiaj w słodkim Gdańsku nie da się znaleźć nic lepszego. Żadne ciastka gdziekolwiek nie wytrzymują porównania z tymi Umamowymi. W małym lokalnym światku rzemieślniczych cukierni Umam nie ma konkurencji. Le Delice, który zimą wypełnił lukę po Konfiturze/Melanżu na Partyzantów, a w maju rozpączkował się na Piwnej, zasługuje na uwagę, chyba najbardziej w formie zbliża się do słodyczy z Hemara. Le Delice ma na pewno większe ambicje kawiarniane, ale jest niespójny, estetycznie pokręcony, czasem wręcz tandetny. Robi też sympatyczne strudle, nie wiem jednak, czy nie mają trochę problemów z regularnym zbytem, bo zdarzają się ciasteczka, które upływ czasu rozdziewiczył ze świeżości.
Jest owszem Notociacho we Wrzeszczu, cukierenka w stylu domowym, trochę nieprzewidywalna, lepsza, gorsza, czasem dziwaczna, za dużo mąki, za dużo.

Umam gra w innej lidze.

Nawiasem mówiąc, niedawno w Starym Maneżu odbyła się słodka edycja cyklicznej imprezy „Smakuj Trójmiasto”. I było zaskakująco mało pokus, sporo natomiast kuriozalnych kwiatków typu oblatywacze wszystkich krajowych gastrofestów Otomańska pokusa czy cukiernia Ambasador z Pruszkowa – bardzo lokalnie i trójmiejsko, po prostu smakuj Trójmiasto. Albo - jeszcze bardziej zadęci restauracyjni deseranci ze swoimi tatarami z arbuza i pudrami z musztardy (niestety nie pamiętam nazwy, ale nie, nie był to Erik Holme z Pomerańczy). Ale jakże to fascynujące: kulinarny dyskurs/bełkot (niepotrzebne skreślić) stał się wskaźnikiem najwyższego gustu, na jego dźwięk wielu spadają Enki i otwierają się portfele. Kiedyś latali do suszarni, a teraz degustacyjne suwidy łechcą ich bezglutenowe mózgi.
Na samych targach niestety nie znalazłem nic bezwarunkowo ciekawego, zwykle ustawki typu: pieczenie to moje życie/prowadzę bloga/chciałabym mieć kawiarnię/może malutką cukiernię/w każdym bądź razie coś swojego/znajomym i rodzinie bardzo smakuje/etc. Bywało miło i ujmująco, ale czasami też za dużo piekarnika, za mało masła. Szkoda, że dla niektórych udział w targach był okazją dla upłynnienia towaru, który wkrótce wyszedłby sam, na własnych nibynóżkach. Muffin z Fajnych Bab ordynarnie stary, nie warto o nim pisać, kupić, wyrzucić, zapomnieć. W momencie, kiedy wydawało mi się, że Le Delice jest jedynym godnym uznania słodkim wystawcą, trafił mi się malinowo-czekoladowy mualem (sic!) wysuszony murzynek, zwietrzały, nie tylko bez smaku i polotu, kompletnie bez sensu, ale po osiem złotych.
I tylko żal, że człowiek nie był na tyle mądry, żeby szybko uciekać. Umam był tak blisko.

Jednak zatęskniłem. Wracam, będę wracał.

środa, 6 kwietnia 2016

Las, Sopot

LAS, Sopot, Haffnera

Zdarzają się miejsca, do których wchodzę i milknę. Nie muszę zastanawiać się, skąd są ciasta, jaka kawa, dlaczego to, a dlaczego nie to. Takie miejsca uwodzą skutecznie i natychmiast. Siedzę, patrzę, zastanawiam się, miejsce mówi do mnie, słucham, nie pytam. Jest mądre i refleksyjne. Ma misję. I nie trzeba jej podzielać, może nawet tak i lepiej, nie przestaje wtedy zadziwiać. Warto natomiast dać się uwieść.

Wszedłem do Lasu wczoraj i zdarzyło mi się właśnie takie coś. Zagrało mi wszystko, chociaż nie podają cukru, ksylitol jedynie, a nie lubię kawy z ksylitolem. Niby dziwactwa, ale w Lesie to nie dziwi. Inaczej. Niby odstaje wszystko, ale nie odstaje nic.

Nawet nie chcę rozbierać tego na elementy, nie będę zastanawiał się nad czynnikami sprawczymi: czy to efekt tego rozjechanego wnętrza, angażującego, niby niespokojnego, budowanego na fajnych kontrastach, ale - przede wszystkim z subtelnym wyczuciem niedomknięcia: pozostawienia przestrzeni niedopowiedzianej, takiej do estetycznego oswojenia na własną rękę. To mistrzostwo samo w sobie, bo przecież nie ma tu celowych zaniechań, wszystko jest wykoncypowane i dopracowane. A i tak z masą powietrza dla percepcji i inwencji odwiedzających. Takie historie zdarzają się nieczęsto: wnętrza śmiałe, niepokorne, ale przyjazne i otwarte na ludzi: chętnie przyjmą ich historie i doświadczenia. Zaciekawią, wysłuchają, rozweselą, pocieszą.

Las rozlokował się na antypodach jakiegokolwiek zadęcia. Znam miejsca luzackie, ale z luzem z kartki, napisanym wcześniej przez cwanych menedżerów, bo jasne, że uśmiech podbija wskaźniki rentowności. W Lesie nie ma nieszczerości. Jest czysto.

Myślę, jak ugryźć ten Las. I chyba jest to miejsce o rewolucji. Czuję ducha jakiegoś latynoskiego fermentu: nie opuszcza mnie wrażenie starej Hawany. Nie ma tu żadnej symboliki, żadnej Kuby w kolorach, ale fermencik wisi w powietrzu, jest lewacko, wolnościowo, garażowo, niesopocko.

Kawowo wyśrubowany jest w kosmos, ale tak wdzięcznie, naturalnie, bezpretensjonalnie. Bez świrowania i kawowych specialty narracji. Koleś zza baru kręci aeropressy z dziecinną łatwością, zupełnie bezrefleksyjnie, bez krztyny nadęcia. Podoba mi się to, nie ma tu pouczania, kapłaństwa, nabożności. Jest jakość, bo tak ma być, niby dlaczego miałoby być inaczej. Przypomina mi się włoski obrazek sprzed dziesięciu lat: autogrill przy autostradzie, dziewczyna miota trzy kolby naraz, zero zbędnych ruchów, wszystko spójne i naturalne, żadnego poczucia wyjątkowości, żadnej woli mocy, po prostu kawa.

Zamawiam i nikt nie pyta o ziarno. Muszę dopytać sam. Pytaj, jeśli chcesz wiedzieć. Jest jakie jest, Kuba od Auduna. Nie trzeba żonglować żadnymi Fajwelefantami, Norweg z Bydgoszczy broni się sam.

Las jest knajpą z innej bajki. To jest ta rewolucyjność: pójście gdzieś w poprzek tego, co dzisiaj ściska dupska kawowych trędzeterów: nie berlińskie przebieranki, histeryczno-ezoteryczne licytacje na ziarna i przelewy czy wysilone dizajnerstwo spod igły za ciężką kasę. Nie wiem nawet czy faktycznie Las knajpą jest. Gastronomicznie jest mikroskopijny, ale to nie przeszkadza, bo Las nie jest o jedzeniu. Jest jakimś miejscem, które za wszelką cenę podjęło próbę zbudowania własnej opowieści, pozytywnie zbuntowanej, przyjaznej, osnutej wokół luzu, swobody, familiarności i zacieraniu granic między goszczonymi a goszczącymi.

Chwała.

wtorek, 12 stycznia 2016

Drukarnia, Gdańsk












Drukarnia, Gdańsk, ul. Mariacka


To nie tak, że Brzytfa kocha stawać okoniem: wtedy, gdy chwalą musi ustawić się na kontrze. Chwali także wtedy, gdy inni chwalą (choćby fukafe czy Dwie Zmiany). Dzisiaj jednak pojedzie na przekór. I zadrapie obiekt wielbiony, młodego, ale dobrze już spasionego cielaka gdańskiej kawosfery. Ta satysfakcja, kiedy jako pierwszy dobierasz się do bożyszcza. Albo łapiesz prymusa na ściąganiu.
Bo miejsce chwalone jest, wychwalane nawet. I nikt niczego nie wytyka, wszyscy łykają wszystko, dużo westchnień: tak pięknie, tak nowocześnie, a kawa wreszcie taka dobra. Nie lubię kawy, ale w Drukarni mi smakuje!

Wreszcie odzyskaliśmy kawę w tym mieście! Nie inaczej.

Jest mur zbiorowej euforii i czołowe noty w rankingach na gastrobjawienia minionego roku w Trójmieście. Jasne, Drukarnia to miejsce mocne. Miało takie być i było od samego początku. To nie miał być skromny biznes, który wypatrywać miał klientów, a potem troskliwie ich podlewać. I czuwać na ponownymi odwiedzinami. Drukarnia to raczej silny gracz, do którego miały ruszyć ławy klientów skuszonych ultramiejskim (berlińskim?) charakterem miejsca, z założenia kipiącego kawowym hajpem. Drukarnia miała rząd dusz od samego startu, a jej niespieszne moszczenie sobie gniazda wzbudzało na fejsie dziesiątki/setki mlaskań. Szybko po otwarciu D. obwołano najlepszą kawą i najpiękniejszą kawiarnią w Gdańsku, na fejsie wciąż nie milkną laudacje.

W Drukarni kawy się nie parzy. Drukuje. Fajne, że tożsamość miejsca tak silna, tak pewna, ale i nieco ryzykowne, bo przecież druk w swej naturze jest zdepersonalizowany, zestandaryzowany i zautomatyzowany, obliczony na szybka i efektywną produkcję komunikatów-klonów. To dosyć niepokojące skojarzenie z kawiarnią. Czy raczej: drukarnią kawy.

Drukarnia rozlokowała się w miejscu nieoczywistym. To Mariacka, fajna miejscówka między majem a wrześniem, tyle że fajna głównie dla spacerowiczów. Bo Mariacka to nie zwyczajowy trakt komunikacyjny dla mieszkańców, a zatem nie jest to wymarzona lokalizacja dla knajpy, która chce generować codzienny zwyczajowy ruch. To nie jest dobry adres dla „trzeciego miejsca”, obliczonego na zbudowanie trwałej więzi z gośćmi. Przez to nie mogę jakoś wyobrazić sobie Drukarni nabitej ludźmi, buzującej taką zwykłą poranną atmosferą kawiarnianą: krzątaniną, kawą, rogalikami czy gazetami. Mam nieodparte wrażenie, że Drukarnia to miejsce na wyrost. Ostentacyjnie kawocentryczne pogubiło się w chłodnej biznesowej kalkulacji i przeceniło polskie zainteresowanie kawą. Obawiam się, że po początkowych achach może pozostać lokalem na uboczu, ciekawostką nie-po-drodze, kurczowo trzymającą się nadziei, że kiedyś znowu się zazieleni i przyjadą turyści.

Drukarnia jest wyśrubowaną kawiarnią. Podkręconą, tzn. taka, w której kawowa zawartość została ustawiona na maksymalny poziom. Jest jeszcze koncept estetyczny miejsca: czarny i minimalistyczny, nowoczesny, kanciasty, typograficzny. Kłujący w oczy i w dupsko, gdy się trochę posiedzi. Sklejka, czernidło i metalowa rurka. Latem, gdy wnętrze zlewa się z przedprożem, a słońce i powietrze w naturalny sposób kolonizują pomieszczenie, nie stanowi to większego problemu. Tyle, że gdy ciemniej i zimniej, wnętrze w swojej czarno-grafitowej szorstkości zostaje pozostawione same sobie. I nie wiem, czy się broni. Ja na przykład poszukałbym jakiegoś pluszu i herbaty z miodem.

Mam taką obawę, że Drukarnię może zgubić dążenie do perfekcji w dość wąsko zarysowanym kawiarnianym polu. Nie wiem czy wyśrubowanie działki kawowej to wystarczający argument, żeby obronić cały koncept kawiarni. Rozstrzygnięcie co do jakości kawy to ważny fundament, ale nie jedyna przesłanka, która decyduje o istocie miejsca. W Drukarni zabrakło mi innych nośników tożsamości niż kawa i wystrój. Tym bardziej, powtarzam, wystrój Drukarni kłuje w brzuch. Jest kawa, kawa i kawa. I jeszcze trochę kawy. Wszystko takie trochę nie spożywcze, faktycznie wydrukowane, z tuszu i papieru. Suche. Chude i wytrawne. Książeczki o kawie, oczywiście tej właściwej. Sprzęty. Atakują dripy i chemeksy. Czuję się osaczony, wszędzie widzę, jaką kawę powinienem pić. Znaczne natężenie przemocy symbolicznej. Mam wysuszony żołądek. Nie widać tu jedzenia, smakołyków, czegoś smacznego, czego bym gwałtownie za-pożądał, na co bym się oblizał. Jest tylko kawa, która poszarpie wnętrzności. Kilka ciast-niedobitków, trochę wyschniętych w lodówce. Oczywiście to ciasta nietutejsze, w D. przerabiają wrzeszczańskie Notociacho, to nienajgorsza propozycja, ale bynajmniej nie unikatowa, a i zdarzają się jej wyroby/dni słabsze. Obietnica kilku naparów na karcie przyczepionej do ściany. Herbaty w gotowych hipsterskich mieszankach, spod znaku Teapigs. Lemoniady, naturalnie zabutelkowane, ale nie JohnLemmon, bo zbyt pospolite.
Drukarnia stawia dylemat. Czy parzenie, pardon, drukowanie kawy w wykoncypowanym dizajnersko wnętrzu wystarcza na kawiarnię? 
Pytanie otwarte.

Kawiarnia ma budować wokół siebie świat: własnych niepowtarzalnych smaków, atmosfery i relacji. Drukarnia wypada pod tym względem ubogo. Jest po prostu kofitrakiem, który dostał osobliwą miejscówkę w kamienicy.
Mam nieodparte wrażenie, że Drukarnia jest idealnym pośrednikiem. Nie chce, nie lubi wychylać się poza już ustaloną (przez innych i gdzie indziej) ofertę. Sprzedaje wyłącznie gotowce. Nie chce dokładać nic własnego. Mało, bardzo mało inwencji. Po prostu czysty handel. Czysty biznes. Montownia.

Myślę, że to duży kontrast z Palarnią z Tkackiej. Drukarnia przecież niczego nie wypala i niczego nie piecze. Ciasta dostaniecie w Notociacho obok Manhattanu, taniej i większy wybór. Ziarna są oczywiście topowe, z najbardziej okrzyczanych palarni (berlińsko-skandynawsko-warszawskich). Jest w tym jakiś niezrozumiały hi(p)steryczny upór prymusa: musimy mieć najlepsze ziarno, jeżeli nie podamy tego od FiveElephant, zawali nam się świat. Sprowadzanie tych wszystkich Kofibrandów czy Czarnych Deszczów pewnie ma jakiś sens, tyle że przestaje już być nowością, a przez to i dystynktywnym wyróżnikiem kawiarni. Alternatywy pozostaną niszowe. Są też relatywnie coraz bardziej dostępne, a niewielki rynek szybko się nasyca. Ta ścieżka zaczyna się zapełniać.

W całej tej kawocentrycznej modzie cholernie przeszkadza mi jej ultrapoważność. Nagle specialty coffee stała się dobrem absolutnym. Zupełnie niepodważalnym, przyjmowanym bezdyskusyjnie. Brakuje mi jakiegoś kontrapunktu, puszczenia oka, humoru i dystansu. Drukarnia jest pod tym względem śmiertelnie poważna. Ale co innego jej pozostało? Kawa (obok wnętrza) jest jedynym fundamentem, na którym stoi. Zamiast być tylko kawiarnią, chce być agendą kawowej edukacji, świątynią trzeciej fali, a to zwykle nie idzie w parze z dystansem.

I na koniec taka ciekawostka, która stawia Drukarnię w trochę innym świetle. Według paragonów kawiarnia należy do lokalnego bursztynniczego giganta Silver&Amber, zresztą zajmuje lokal po ich dawnym sklepie. Przypadek? Czy może duży gracz postanowił zrobić sobie kawiarnię? Nie dziwiłby zatem rozmach, z jakim powołano Drukarnię do życia. Rozumiem realia biznesowe: udziały, spółki, inwestorzy i startapy, ale w tej konkretnej sytuacji kawa jakoś staje w gardle. Jeśli wyśpiewałbym tu hymn pochwalny na cześć Drukarni, miałbym wrażenie zagrania w ustawce, w której role zaplanował (wykupił) możny właściciel. No i chyba nie potrafię przyklasnąć kawiarni, która jest po prostu jedynie inwestycją. Zawsze bliżej będzie mi do miejsc mniej drapieżnych i mniej komercyjnie spasionych, trochę niepewnych, za to nadrabiających misją, troską, twórczym entuzjazmem.
Bo wolę flądrę z rusztu niż stek z rekina.

A w finale zapożyczę od Andersena. Nowe kawy cesarza.

Rozumiecie?