wtorek, 12 stycznia 2016

Drukarnia, Gdańsk












Drukarnia, Gdańsk, ul. Mariacka


To nie tak, że Brzytfa kocha stawać okoniem: wtedy, gdy chwalą musi ustawić się na kontrze. Chwali także wtedy, gdy inni chwalą (choćby fukafe czy Dwie Zmiany). Dzisiaj jednak pojedzie na przekór. I zadrapie obiekt wielbiony, młodego, ale dobrze już spasionego cielaka gdańskiej kawosfery. Ta satysfakcja, kiedy jako pierwszy dobierasz się do bożyszcza. Albo łapiesz prymusa na ściąganiu.
Bo miejsce chwalone jest, wychwalane nawet. I nikt niczego nie wytyka, wszyscy łykają wszystko, dużo westchnień: tak pięknie, tak nowocześnie, a kawa wreszcie taka dobra. Nie lubię kawy, ale w Drukarni mi smakuje!

Wreszcie odzyskaliśmy kawę w tym mieście! Nie inaczej.

Jest mur zbiorowej euforii i czołowe noty w rankingach na gastrobjawienia minionego roku w Trójmieście. Jasne, Drukarnia to miejsce mocne. Miało takie być i było od samego początku. To nie miał być skromny biznes, który wypatrywać miał klientów, a potem troskliwie ich podlewać. I czuwać na ponownymi odwiedzinami. Drukarnia to raczej silny gracz, do którego miały ruszyć ławy klientów skuszonych ultramiejskim (berlińskim?) charakterem miejsca, z założenia kipiącego kawowym hajpem. Drukarnia miała rząd dusz od samego startu, a jej niespieszne moszczenie sobie gniazda wzbudzało na fejsie dziesiątki/setki mlaskań. Szybko po otwarciu D. obwołano najlepszą kawą i najpiękniejszą kawiarnią w Gdańsku, na fejsie wciąż nie milkną laudacje.

W Drukarni kawy się nie parzy. Drukuje. Fajne, że tożsamość miejsca tak silna, tak pewna, ale i nieco ryzykowne, bo przecież druk w swej naturze jest zdepersonalizowany, zestandaryzowany i zautomatyzowany, obliczony na szybka i efektywną produkcję komunikatów-klonów. To dosyć niepokojące skojarzenie z kawiarnią. Czy raczej: drukarnią kawy.

Drukarnia rozlokowała się w miejscu nieoczywistym. To Mariacka, fajna miejscówka między majem a wrześniem, tyle że fajna głównie dla spacerowiczów. Bo Mariacka to nie zwyczajowy trakt komunikacyjny dla mieszkańców, a zatem nie jest to wymarzona lokalizacja dla knajpy, która chce generować codzienny zwyczajowy ruch. To nie jest dobry adres dla „trzeciego miejsca”, obliczonego na zbudowanie trwałej więzi z gośćmi. Przez to nie mogę jakoś wyobrazić sobie Drukarni nabitej ludźmi, buzującej taką zwykłą poranną atmosferą kawiarnianą: krzątaniną, kawą, rogalikami czy gazetami. Mam nieodparte wrażenie, że Drukarnia to miejsce na wyrost. Ostentacyjnie kawocentryczne pogubiło się w chłodnej biznesowej kalkulacji i przeceniło polskie zainteresowanie kawą. Obawiam się, że po początkowych achach może pozostać lokalem na uboczu, ciekawostką nie-po-drodze, kurczowo trzymającą się nadziei, że kiedyś znowu się zazieleni i przyjadą turyści.

Drukarnia jest wyśrubowaną kawiarnią. Podkręconą, tzn. taka, w której kawowa zawartość została ustawiona na maksymalny poziom. Jest jeszcze koncept estetyczny miejsca: czarny i minimalistyczny, nowoczesny, kanciasty, typograficzny. Kłujący w oczy i w dupsko, gdy się trochę posiedzi. Sklejka, czernidło i metalowa rurka. Latem, gdy wnętrze zlewa się z przedprożem, a słońce i powietrze w naturalny sposób kolonizują pomieszczenie, nie stanowi to większego problemu. Tyle, że gdy ciemniej i zimniej, wnętrze w swojej czarno-grafitowej szorstkości zostaje pozostawione same sobie. I nie wiem, czy się broni. Ja na przykład poszukałbym jakiegoś pluszu i herbaty z miodem.

Mam taką obawę, że Drukarnię może zgubić dążenie do perfekcji w dość wąsko zarysowanym kawiarnianym polu. Nie wiem czy wyśrubowanie działki kawowej to wystarczający argument, żeby obronić cały koncept kawiarni. Rozstrzygnięcie co do jakości kawy to ważny fundament, ale nie jedyna przesłanka, która decyduje o istocie miejsca. W Drukarni zabrakło mi innych nośników tożsamości niż kawa i wystrój. Tym bardziej, powtarzam, wystrój Drukarni kłuje w brzuch. Jest kawa, kawa i kawa. I jeszcze trochę kawy. Wszystko takie trochę nie spożywcze, faktycznie wydrukowane, z tuszu i papieru. Suche. Chude i wytrawne. Książeczki o kawie, oczywiście tej właściwej. Sprzęty. Atakują dripy i chemeksy. Czuję się osaczony, wszędzie widzę, jaką kawę powinienem pić. Znaczne natężenie przemocy symbolicznej. Mam wysuszony żołądek. Nie widać tu jedzenia, smakołyków, czegoś smacznego, czego bym gwałtownie za-pożądał, na co bym się oblizał. Jest tylko kawa, która poszarpie wnętrzności. Kilka ciast-niedobitków, trochę wyschniętych w lodówce. Oczywiście to ciasta nietutejsze, w D. przerabiają wrzeszczańskie Notociacho, to nienajgorsza propozycja, ale bynajmniej nie unikatowa, a i zdarzają się jej wyroby/dni słabsze. Obietnica kilku naparów na karcie przyczepionej do ściany. Herbaty w gotowych hipsterskich mieszankach, spod znaku Teapigs. Lemoniady, naturalnie zabutelkowane, ale nie JohnLemmon, bo zbyt pospolite.
Drukarnia stawia dylemat. Czy parzenie, pardon, drukowanie kawy w wykoncypowanym dizajnersko wnętrzu wystarcza na kawiarnię? 
Pytanie otwarte.

Kawiarnia ma budować wokół siebie świat: własnych niepowtarzalnych smaków, atmosfery i relacji. Drukarnia wypada pod tym względem ubogo. Jest po prostu kofitrakiem, który dostał osobliwą miejscówkę w kamienicy.
Mam nieodparte wrażenie, że Drukarnia jest idealnym pośrednikiem. Nie chce, nie lubi wychylać się poza już ustaloną (przez innych i gdzie indziej) ofertę. Sprzedaje wyłącznie gotowce. Nie chce dokładać nic własnego. Mało, bardzo mało inwencji. Po prostu czysty handel. Czysty biznes. Montownia.

Myślę, że to duży kontrast z Palarnią z Tkackiej. Drukarnia przecież niczego nie wypala i niczego nie piecze. Ciasta dostaniecie w Notociacho obok Manhattanu, taniej i większy wybór. Ziarna są oczywiście topowe, z najbardziej okrzyczanych palarni (berlińsko-skandynawsko-warszawskich). Jest w tym jakiś niezrozumiały hi(p)steryczny upór prymusa: musimy mieć najlepsze ziarno, jeżeli nie podamy tego od FiveElephant, zawali nam się świat. Sprowadzanie tych wszystkich Kofibrandów czy Czarnych Deszczów pewnie ma jakiś sens, tyle że przestaje już być nowością, a przez to i dystynktywnym wyróżnikiem kawiarni. Alternatywy pozostaną niszowe. Są też relatywnie coraz bardziej dostępne, a niewielki rynek szybko się nasyca. Ta ścieżka zaczyna się zapełniać.

W całej tej kawocentrycznej modzie cholernie przeszkadza mi jej ultrapoważność. Nagle specialty coffee stała się dobrem absolutnym. Zupełnie niepodważalnym, przyjmowanym bezdyskusyjnie. Brakuje mi jakiegoś kontrapunktu, puszczenia oka, humoru i dystansu. Drukarnia jest pod tym względem śmiertelnie poważna. Ale co innego jej pozostało? Kawa (obok wnętrza) jest jedynym fundamentem, na którym stoi. Zamiast być tylko kawiarnią, chce być agendą kawowej edukacji, świątynią trzeciej fali, a to zwykle nie idzie w parze z dystansem.

I na koniec taka ciekawostka, która stawia Drukarnię w trochę innym świetle. Według paragonów kawiarnia należy do lokalnego bursztynniczego giganta Silver&Amber, zresztą zajmuje lokal po ich dawnym sklepie. Przypadek? Czy może duży gracz postanowił zrobić sobie kawiarnię? Nie dziwiłby zatem rozmach, z jakim powołano Drukarnię do życia. Rozumiem realia biznesowe: udziały, spółki, inwestorzy i startapy, ale w tej konkretnej sytuacji kawa jakoś staje w gardle. Jeśli wyśpiewałbym tu hymn pochwalny na cześć Drukarni, miałbym wrażenie zagrania w ustawce, w której role zaplanował (wykupił) możny właściciel. No i chyba nie potrafię przyklasnąć kawiarni, która jest po prostu jedynie inwestycją. Zawsze bliżej będzie mi do miejsc mniej drapieżnych i mniej komercyjnie spasionych, trochę niepewnych, za to nadrabiających misją, troską, twórczym entuzjazmem.
Bo wolę flądrę z rusztu niż stek z rekina.

A w finale zapożyczę od Andersena. Nowe kawy cesarza.

Rozumiecie?