środa, 6 kwietnia 2016

Las, Sopot

LAS, Sopot, Haffnera

Zdarzają się miejsca, do których wchodzę i milknę. Nie muszę zastanawiać się, skąd są ciasta, jaka kawa, dlaczego to, a dlaczego nie to. Takie miejsca uwodzą skutecznie i natychmiast. Siedzę, patrzę, zastanawiam się, miejsce mówi do mnie, słucham, nie pytam. Jest mądre i refleksyjne. Ma misję. I nie trzeba jej podzielać, może nawet tak i lepiej, nie przestaje wtedy zadziwiać. Warto natomiast dać się uwieść.

Wszedłem do Lasu wczoraj i zdarzyło mi się właśnie takie coś. Zagrało mi wszystko, chociaż nie podają cukru, ksylitol jedynie, a nie lubię kawy z ksylitolem. Niby dziwactwa, ale w Lesie to nie dziwi. Inaczej. Niby odstaje wszystko, ale nie odstaje nic.

Nawet nie chcę rozbierać tego na elementy, nie będę zastanawiał się nad czynnikami sprawczymi: czy to efekt tego rozjechanego wnętrza, angażującego, niby niespokojnego, budowanego na fajnych kontrastach, ale - przede wszystkim z subtelnym wyczuciem niedomknięcia: pozostawienia przestrzeni niedopowiedzianej, takiej do estetycznego oswojenia na własną rękę. To mistrzostwo samo w sobie, bo przecież nie ma tu celowych zaniechań, wszystko jest wykoncypowane i dopracowane. A i tak z masą powietrza dla percepcji i inwencji odwiedzających. Takie historie zdarzają się nieczęsto: wnętrza śmiałe, niepokorne, ale przyjazne i otwarte na ludzi: chętnie przyjmą ich historie i doświadczenia. Zaciekawią, wysłuchają, rozweselą, pocieszą.

Las rozlokował się na antypodach jakiegokolwiek zadęcia. Znam miejsca luzackie, ale z luzem z kartki, napisanym wcześniej przez cwanych menedżerów, bo jasne, że uśmiech podbija wskaźniki rentowności. W Lesie nie ma nieszczerości. Jest czysto.

Myślę, jak ugryźć ten Las. I chyba jest to miejsce o rewolucji. Czuję ducha jakiegoś latynoskiego fermentu: nie opuszcza mnie wrażenie starej Hawany. Nie ma tu żadnej symboliki, żadnej Kuby w kolorach, ale fermencik wisi w powietrzu, jest lewacko, wolnościowo, garażowo, niesopocko.

Kawowo wyśrubowany jest w kosmos, ale tak wdzięcznie, naturalnie, bezpretensjonalnie. Bez świrowania i kawowych specialty narracji. Koleś zza baru kręci aeropressy z dziecinną łatwością, zupełnie bezrefleksyjnie, bez krztyny nadęcia. Podoba mi się to, nie ma tu pouczania, kapłaństwa, nabożności. Jest jakość, bo tak ma być, niby dlaczego miałoby być inaczej. Przypomina mi się włoski obrazek sprzed dziesięciu lat: autogrill przy autostradzie, dziewczyna miota trzy kolby naraz, zero zbędnych ruchów, wszystko spójne i naturalne, żadnego poczucia wyjątkowości, żadnej woli mocy, po prostu kawa.

Zamawiam i nikt nie pyta o ziarno. Muszę dopytać sam. Pytaj, jeśli chcesz wiedzieć. Jest jakie jest, Kuba od Auduna. Nie trzeba żonglować żadnymi Fajwelefantami, Norweg z Bydgoszczy broni się sam.

Las jest knajpą z innej bajki. To jest ta rewolucyjność: pójście gdzieś w poprzek tego, co dzisiaj ściska dupska kawowych trędzeterów: nie berlińskie przebieranki, histeryczno-ezoteryczne licytacje na ziarna i przelewy czy wysilone dizajnerstwo spod igły za ciężką kasę. Nie wiem nawet czy faktycznie Las knajpą jest. Gastronomicznie jest mikroskopijny, ale to nie przeszkadza, bo Las nie jest o jedzeniu. Jest jakimś miejscem, które za wszelką cenę podjęło próbę zbudowania własnej opowieści, pozytywnie zbuntowanej, przyjaznej, osnutej wokół luzu, swobody, familiarności i zacieraniu granic między goszczonymi a goszczącymi.

Chwała.