sobota, 19 listopada 2016

Z Innej Parafii, Gdańsk










Z Innej Parafii, Gdańsk, Targ Rybny
czyli
„Po przekroczeniu progu poczujecie się jak w domowym salonie lat dziewięćdziesiątych”.


Nie miałem tego pisać. Nie miałem pisać o tym. Chodzę po mieście, znajduję miejsca zupełnie nowe, ale martwe już w punkcie urodzenia. Owszem, bywają też takie martwe od dawne, stare i przykurzone, istniejące od zawsze na mocy jakichś niewiadomych przydziałów/układów, zahibernowane, ale te odporne są na krytykę, czegokolwiek bym nie powiedział i tak tego nie usłyszą. Odpal łajnobombę, a i tak ich obejdzie.

Ciekawsze są te nowe. Wystrzeliwują w świat z żarliwym przekonaniem o jakiejś misji, jakiejś prawdzie, której tajemnie stali depozytariuszami. Młodziutkie i niby zieloniutkie, ale w środku już suche, zdrewniałe. Zgliwiałe od poczęcia. Nie mam już specjalnie przyjemności, żeby czepiać się czegoś, co i tak ledwie dycha. Nie dlatego, że się nie powiodło, że nie wyszło. Ale dlatego, że zarżnęło się już na starcie: źle obliczyło wysokość, spadło i rozkwasiło dupsko przy pierwszym skoku. A najgorsze, że wrzeszczy, że skok udany, że sukces na horyzoncie.
Dzisiaj jednak napiszę. Bo inaczej, gdy coś takiego zaczyna głośno krzyczeć, wrzeszczy, domaga się uwagi. Zwraca uwagę, nachalnie, brutalnie, zdumiewająco. Nie wiadomo, co robić: ignorować, zawinąć się, odejść na bezpieczną odległość. Chyba tak.
Aż tu nagle okazuje się, że lokal, o którym miłosiernie zapominasz, zgłasza wielkopańskie pretensje. I bezczelnie obwołuje się wizytówką miasta. W glorii i - rzekomo - po starannej kwalifikacji przystępuje do miejskiego projektu „Smaki Gdańska”.

Z Innej Parafii, dalej zwana Parafią.

Z pomocą przychodzi też blogerka „lolove” ze swoim porażającym rankingiem „najlepszych kawiarń w Gdańsku”, oczywiście z laurką dla Parafii. Niech tam sobie publikują te instalemingi te swoje rankingi, bo przecież musza też o czymś czasem napisać, nie tylko strzelać wintydż fotki tym swoim brodatym/wydziaranym facetom, wykoncypowanym i jeszcze niewydziaranym  dzieciakom czy przypudrowanym mopsom. I niech sobie maszerują na te ustawki i sesyjki w tych swoich modnych Drukarniach, bo kawa tam taka dobra, najlepsza wręcz, przecież czuję to wyraźnie w swojej latte na mleku sojowym, a w ogóle to popracuj na swoją pozytywną afirmacją.
Cuda-ustawianki.

Ale o tym dyskutować nie będziemy.  Nie będę też robił analizy dyskursu ostatniego tekstu z Magazynu HaMag z dołączonym wazelinowym czopkiem dla lokalu z Targu Rybnego.

Patrząc szerzej na medialną obecność Parafii - na pewno jest to pompowanie balona, a na to trzeba już mieć jakieś papiery. Parafia takich nie ma.
I trzeba o tym powiedzieć.

Miejsce objawiło mi się przypadkiem – na słodkich targach „Smakuj Trójmiasto”. Podszedłem, zerknąłem, nie zachęcało: dziwaczne, jakoś niestaranne (ale nie w tym dobrym, rustykalnym sensie), drogawe ciasta. Nie wiedziałem, że to już pełnoprawny kawiarniany adres, raczej, że ktoś coś tam wypieka, no jak inaczej, skoro wszyscy gadają: powinnaś mieć cukiernię, kawiarnię, to jest tak dobre, że wszyscy powinni się dowiedzieć, musisz coś z tym zrobić, no, marnujesz się.
Tymczasem Z Innej Parafii to kawiarnia, zlokalizowana nieoczywiście, w okolicach Targu Rybnego, tuż pod Hiltonem. Jasne, dużo się ostatnio zadziało w tej części Gdańska, ale nie na tyle, żeby stało się popularną miejscówką. Bardzo ambitne zadanie dla kawiarni: przyciągnąć tych z Tkackiej czy Piwnej, skusić, żeby chciało im się trochę nadłożyć drogi.
Nic się takiego nie stało.

Prawdę mówiąc, nie wiem, kto może zaglądać do tej Parafii.

Parafia to miejsce estetycznie podejrzane. Nie odjechane, ale właśnie podejrzane. Nie wiem, o co tu chodzi. Estetyczne kody do ogarnięcia tej przestrzeni są dla mnie niedostępne. I druga ewentualność: po prostu żadnych nie ma i nigdy nie było. Bo Parafia to dziwne miejsce, pozbierane z wystawek i śmietników. Żeby nie było: nie mam nic do samych śmietników. Ale ważny jest pomysł, jakaś przewodnia myśl, która organizuje śmietnikowe zdobycze w sensowną całość, która pozwala oddzielać śmieci od klejnotów. W Parafii tego nie ma, zapewne nigdy nie było. Są rzeczy stare, złuszczone, zużyte, ale znoszone nieszlachetnie, bez sznytu i wdzięku. Zdarte i wysłużone, bez patyny, zakurzone i wysiedziane. Nikt nie odprawił nad nimi żadnych czarów, żadnych rytuałów (by zacytować McCrackena), zostały wzięte żywcem, na surowo. I dlatego pozostają nieżywe, nikt nie wdmuchnął w nie energii, pomysłu, woli życia. To nie jest drugie życie przedmiotów, to jest ich nieudana reanimacja: leżą truposze, przebrane i chamsko przypudrowane, siłą wyciągnięte z czarnych worków, leżą, kwiczą. I nawet nie wyglądają.

Są przecież  fantastyczne i charakterne miejsca zdefiniowane użyciem starych przedmiotów, choćby sopocki Las, Dwie Zmiany czy Kurhaus, ale to są użycia z planem i pomysłem, filtrem i pojęciem. W Parafii ktoś bardzo chciał i sądził, że zrobi podobnie i też się będzie zgadzać. Ale przecież nie w rzeczach, ale ich kontekście sedno. A kontekst Parafii to  - niestety – rozpruty i rozbebeszony wór ze śmieciami.

Lata osiemdziesiąte aż zęby bolą. Wszystko niedopasowane, powyrywane z zaprzeszłych kontekstów. Białe trupie ściany podkręcają pusty wrzask głupio zestawionych przedmiotów: foteli, pufów, krzeseł. Minimalizm dekoracyjny, kuriozalne firanki w oknach, drobne ścierkowate serwetki na obdartych z politury stolikach. Słup pociągnięty tablicówką, pomazany i brudny, wysoki bar obity deskami. Miało być trochę po modnemu: na miejsko-hipstersko, podlać to mocno wintydżem z lat osiemdziesiątych i tak na wszelki wypadek posypać jeszcze babciną kruszonką – serwetki, filiżanki, wieńczyk na ścianie, ikeowskie wazoniki z goździkami (btw wolę je w roli szklanek w innych miejscach). Chaos, nieudany brikolaż. Prowizorka, która ma udawać kawiarnię.

W jakimś sensie Parafia może być miejscem szczególnym dla wszystkich zainteresowanych kontekstami kultury materialnej. Warto tu przyjść, żeby zobaczyć, w jak bezmyślny i bezładny sposób można zmarnować rzeczy. Tak po prostu zmarnować. Ponownie wyrzucić te już raz wyrzucone. Przedmioty jednak niegłupie, próbują się opierać. Ludzie zmuszają je, żeby siedziały na miejscu, a one – oporne – wystają i odstają. Niepokoją: nie przynoszą ani komfortu, ani przytulności. W Parafii ta walka istnieje na kilku frontach: od wystroju po osprzęt kawiarniany.  I chociaż klakierzy z Magazynu HaMag znajdują w Parafii ponoć jakieś porcelanowe znaleziska z targów staroci, uspokajam, nie ma tutaj żadnych. Zróżnicowane skorupy to hurtowo kupowane kubki i talerze od handlarzy z Niemiec czy Skandynawii. Z całym dobytkiem inwentarza, bez selekcji, znowu bez pomysłu, bez sensu. Za stary jestem, żeby złapać się na sztuczkę z wyborem filiżanki, kubki szpetnawe zresztą, nie skuszą.

Po prostu źle się czuję w tej Parafii. Wygląda to jak wygląda. Nie mogę jednak ścierpieć, gdy ktoś twierdzi, że jest jak być powinno, że powinienem chłonąć atmosferę domowego salonu z lat dziewięćdziesiątych i dziękować, bo uczyniono mi przysługę i dano materiał do westchnień.
Takich zaniechań jest więcej. Ciemna, prawie czarna toaleta. Długa i pusta, żadnego decorum, estetyczne zero. Ale to nie taka minimalistyczna konwencja, to po prostu brak pomyślunku. Podobnie przedproże – rozległe, imponujące rozmiarem i w równym stopniu pozostawione odłogiem. Naznaczone jedynie kilkoma śmieciowymi krzesłami. Żadnej stylizacji, żadnej dekoracji. Pustostan.
W Parafii dojmująca jest melancholia, lokalik zasmuca zaniechaniem i ubóstwem. To ubóstwo przypadkowych przedmiotów i tępawej nieatrakcyjnej kuchni. Intelektualna i kulturalna bieda - bieda pomysłów, koncepcji, umiejętności syntezy. I nawet jeśli puszczają Johna Talabota, to jest w tym jakaś rozdygotana rozpacz, desperacka próba unieważnienia tej beznadziei dokoła – przydania jej jakiejś dodatkowej wartości: wielkomiejskości czy alternatywności. Na próżno.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Parafianie to tacy nieudolni imitatorzy. Podpatrują, kopiują i na siłę wklejają. Wzięli się za stare meble, bo miało być jak w Kurhausie. Ale wyszło im cmentarzysko. Patrzę na ich fejsa i widzę ciągoty w stronę Drukarni czy Black and White Coffee. Pewnie to i sedno całej historii – Parafia nie ma swojej tożsamości. A cały ten koncept innej parafii miał to tylko zamaskować.

No jasne, live and let live. Ale już nie let live, kiedy ktoś próbuje wydymać cię metalowym wackiem, a takie miałem wrażenie, gdy lipcowej soboty, pod wieczór, w środku sezonu w zatłoczonym Gdańsku, dostałem brutalnie stare ciastko. Bez mrugnięcia skasowano kilkanaście złotych. Byłem oszołomiony, bo takie rzeczy się już raczej nie zdarzają, no może w tygodniu w sieciówkach poza głównym szlakiem upłynnia się starożytne kuchy. Naturalnie, powiedziałem dziewczynie zza baru, że wiem, że sprzedała mi stare ciasto, spuściła wzrok, wyjąkała „przepraszam”, czyli wszystko na zimno, z rozmysłem. Podobnie było za drugim razem: też wakacje, tez piątek/sobota, też wieczór i też smętna archeologia ciasta: ewidentny antyczny sznyt. Chciałem porównywać z poprzednim, ale w sumie bez sensu. Za trzecim razem musiałem spróbować, sernik z dżemem mirabelkowym i kruszonką. Ciasto było toporne, ciężkie i zastygłe w gniot. Na pewno nie jest to wizytówka mojego miasta. Jeżeli już czegoś, to imienin u cioci, która podaje klocowaty sernik i trzeba go z grzeczności zjeść. Ale czy za 12 złotych – to brzmi retorycznie. A już na pewno nie w aureoli „smaku Gdańska”.

Dlatego, przy końcu, taki mały apel: nie szafujcie, drodzy z Gdańskiem powiązani eksperci i decydenci, wielkopomnymi laurami. Zanim przydzielicie tytuły i honory, zróbcie dobry risercz, przetestujcie delikwentów, popytajcie. Program „Smaki Gdańska”, skądinąd ciekawy, nie utrzyma się, jeśli już na starcie strzela sobie w kolano.

Zaglądałem do Parafii cztery razy. I jedno w tym wszystkim dobre: napisałem, więcej chodzić tam nie muszę.

Wybieram apostazję.