czwartek, 18 stycznia 2018

Black and White Coffee, Gdynia









Black and White Coffee, Gdynia

Peerelowska podstawówka miała swoje zalety. Niektóre, mniej oczywiste, zaliczam do szczególnych. Udało mi się na przykład wytrenować fajną i przydatną umiejętność zachowania rezerwy wobec nadmiernego pedagogicznego słodzenia. Nauczyciele/nauczycielki bywali różni. Wymagający, srogawi, wysuszeni, niedowcipni. Zawsze jednak zapalała mi się taka wewnętrzna kontrolka rezerwy wobec tych ćwierkających, przebranych za równiachy, roześmianych i szczebioczących kumplo-kumpelek, z czasem nieszczerych, fałszywych, czasami po prostu niesolidnych, czasami intrygantów/intrygantek. Zdecydowanie wolałem jednak zwyczajowy dryl, bez umizgów i udawania, bez szczebiotu i przymilnych uśmiechów, ale też bez armii lizusów, rozdawanych przywilejów i nieskrywanej niechęci wobec tych, którzy nie poznali się na ludzkim państwie.

Pisałem różne recenzje. Czasami wydawało się, że za niektóre – te szczególnie ostre - dostanę po głowie. Nigdy nie dostałem. Dzisiaj to się pewnie zmieni. Po tej nocie oberwę. Bo zabieram się za miejsce nietykalne, takie, które w ciągu swojego przeszło dwuletniego żywota obrosło pierzem i tłuszczem jak żadne inne, a wzdychający fani uczynili z tej kawiarni lokalny trójmiejski (a często także ponadlokalny) kult. Zapewne to trudny temat, ale Brzytfa jest właśnie po to, żeby trochę podrapać takiego tłustego cielca, uszczknąć z tego lukru i pozłoty. I zakrzyknąć, że przecież żadne szaty, że golas i tyle.
Szykuję zatem dupsko na baty i nie boję się. Bo wszystko co napiszę, to moja najszczersza prawda. Tak to zobaczyłem, tak to poczułem.

Po kolei.

Jakiś czas temu, jeszcze latem, zajrzałem ponownie do Dwóch Zmian. Mocno się pozmieniało. Nowi ludzie za barem i w sali, armia tych ludzi. Lokal wyszedł na zewnątrz, rozłożył się na tarasie, dosłownie rozciągnął się w przestrzeni. Ugrzeczniło się menu: nastąpiło coś, co określiłbym roboczo jako obiadyzację oferty. Wyraźnie wystrzeliły ceny: Sopot, życie. Ale pozostał stary dwuzmianowski duch: luz, swoboda, niemalże dotykalne wrażenie odzyskanej wolności, wyrwanej dosłownie z gardła paskudnego komercyjnego Monciaka. Dwie Zmiany wciąż pozostają taką wolnościową enklawą, to jest ich fundament. Fajnie, że są tego świadomi i na tym budują (także kolejny lokal).

W ogóle to w knajpach lubię wolność. Ona może mieć różne odcienie. Są takie miejsca, które wolnością kipią, odurzają, ona jest wyczuwalna od samego wejścia, zwłaszcza gdy otoczenie przytłacza ciężkością tępawych spojrzeń, gumowych kląsknięć klapek czy złoceń torebek od Louisa Witosa. Tak dzieje się w Sopocie, gdy wchodzisz do Dwóch Zmian. Ale wolność może też się dyskretnie sączyć, nie daje wrażenia ostentacyjności. Jest obecna, przyjmuję ją bezrefleksyjnie. Tak bywa w większości lokali.

Ale zdarzają się też takie miejsca, w których trafiam na granice. Odkrywam sztuczność, konwencjonalność tej knajpianej sytuacji. To taka uderzająca świadomość kontraktowości: jak będziesz miły, to będzie miło. W sumie to wrażenie mało komfortowe. I tak właśnie czuję się w Black and White Coffee. To o nich dziś chodzi. I gdyby to wrażenie wolności rozpisać na dwóch punktach skali i założyć – skądinąd słusznie – że Dwie Zmiany znajdą się na jednej pozycji, to BWC uplasuje się po przeciwnej stronie. Na antypodach.

W BWC o wolność trudno. Niby ma być luz i swoboda, ale tak to czasami bywa, że tam, gdzie krzyczy się o wolności, tam zwykle ona kuleje. To jest malutki lokal i już na mocy tego strukturalnego czynnika swobody w BWC nie znajdziecie. Tam jest się na widelcu, nie da się odetchnąć, spróbować być poza tym miejscem. Nie. Ono wciąga, wsysa, nie daje możliwości pozostania anonimowym. Po prostu musisz się zsocjalizować: zakolegować, wdać w rozmowę, wysłuchać suchara, zapiać o kawie, cieście, czymtamjeszcze i oczywiście pozwolić Panu Właścicielowi na popis wlania mleka do filiżanki.

Naturalnie, rozumiem, że taki był właśnie koncept lokalu: żeby Maestro składał na każdej mlecznej kawie swój mleczny autograf, żeby ta kawiarnia była w stu procentach areną dla jego mlecznych sztuczek. Nawet, gdy rozmawiacie, to Maestro musi się wciąć pomiędzy, żeby osobiście podpieczętować twoje kapuczino. Twoja kawa, Jego dzieło, pamiętaj. Nie wiem, czy to fajne. Widziałem, działa na starsze afektowane panie. Ale z każdym razem, gdy trafiało na mnie i Maestro musiał niemalże – zupełnie bezceremonialnie – wsunąć się pomiędzy nas, aby zademonstrować swoją eksperckość, bywałem zdegustowany. Owszem, wiem, chwalmy się, ale w rozsądnych granicach, nienachalnie, lekko, wdzięcznie.
Na marginesie: mleczne arty nigdy nie robiły na mnie wrażenia. Obejdę się doskonale bez, co więcej, uważam, że je za pusty popis, dowód nie tyle zręczności baristy, ile raczej jego narcystycznej frywoli, aby kawę naznaczyć, zdefiniować i koniecznie zhasztagować. Kultura tej najnowszej kawy skwapliwie przyjęła latteart jako narzędzie dyscyplinowania kawiarników - mleczne zygzaki stały się wyznacznikiem kawy przyrządzonej właściwie, kawy legalnej. Najprostsza analiza dyskursu na fejsie jasno pokazuje, że gdyby nie wzorki na kawie, tematy na posty w przypadku wielu kawiarń nowej fali skurczyłyby się znacząco.

Oczywiście BWC to agenda tej nowej kawy: eksperckiej, serioznej do nadęcia. Nie zrobią amerikano, choć mleko do espresso lać będą z ochotą i bez obiekcji. Trzeba jednak przyznać, że w BWC nie poprzestali na kawie. Nie uznali, że kawiarnię da się zbudować na samym ziarnie, nieważne, jak świeżym i z jakich kenijsko-rwandyjskich parceli by nie było. Taki grzech popełnia wielu trzeciofalowych kawiarnianych neofitów, którym wydaje się, że przecież „wszyscy przyjdą na tego pysznego dripa z najlepszych ziaren wypalonych tydzień temu w samym Berlinie”. W BWC kawa jest oczywiście ważna, ale zaważył też pewien  modus towarzysko-komunikacyjny, w myśl którego kawiarnia zechciała być kumpelsko-przyjacielsko-utopijną strukturą wzajemnych poklepywań i umizgów, prowadzoną przez parę najszczęśliwszych, którzy „kochają swoją pracę”, „spełniają marzenia” i doradzają to innym.

BWC to małe uniwersum, kawiarniany mikroświat o bardzo wyraźnie zarysowanych granicach. Wchodzisz i czujesz to od razu, atmosfera ma coś przeszywającego, świdrującego. Powietrze jest gęste i tłuste od uśmiechów, wszystkich tych powierzchownych i lukrowanych pozdrowień, zapytań i opowiastek. Przyznam, że po którejś wizycie tych uśmiechów już nie było. Był rodzaj nieco zaniepokojonej ciekawości, badawczych spojrzeń. Czułem, że już tutaj nie pasuję, nie odnalazłem się w tej konwencji wzajemnych uścisków i heheszków z fejsa.

I znowu zrobię – na kontrze – analogię. Taki sopocki Las na przykład. Też mały, też możesz siedzieć zupełnie przy barze. I nic, jest luz, nikt nikogo nie świdruje i nie sonduje. Chcemy - pogadajmy. Nie chcemy – dopijamy, zwijamy się. Lekko, fragmentarycznie, epizodycznie, jak u Jarmuscha.

Tymczasem BWC tej elementarnej wolności nie daje. Wchodzisz, masz uklęknąć w podziwie, obdarzyć miejsce wdzięcznością i miłością. Przyjąć jego warunki. A one są, unoszą się w powietrzu. I wcale nie są subtelne. Wyczuwalna jest presja na wtopienie się, na zintegrowanie. Ale to nie jest szczera integracja, nie, ona jest podszyta modusem biznesowym: jesteśmy fajni, kochamy swoją pracę, wszyscy nas lubią, przychodź do nas, kupuj u nas, bo my kochamy swoją pracę. A do tego infantylne, że aż zęby bolą.

BWC ukuło z tego swój fundament: my kochamy swoją pracę. I powtarzają to wszędzie, mantrują nabożnie, na zmianę z: jesteście wspaniali, to dzięki wam, spełniamy marzenia, rozwijamy się itd. Byliście niesamowici, zjedliście wszystko, to dzięki wam możemy się rozwijać, bo my kochamy swoją pracę. Przyznam, że regularna lektura fejsa BWC to rzecz ciężkawego kalibru. Posty, jak wiadomo, wrzucane są codziennie. Przeważnie według jednej sztancy: kilka ciast, filiżanka, kwiatek, stolik, u nas miło, ekstra ciasta i masa pozytywnej energii, to będzie ekstra dzień, jesteście niesamowici, dziękujemy, wspieracie nas. Słodko, bardziej słodko, BWC. Generalnie rytmicznie i powtarzalnie, ale z wielką determinacją, by nie pozwolić o sobie zapomnieć. Po którymś z kolei poście stężenie cukru robi się nieznośne. Zero jakiegokolwiek dystansu do siebie. Posty emocjonalnie łopatologiczne, naiwne, ale - trzeba oddać – wciąż z mocą motywowania odbiorców.

Chyba nie zdarzył się dzień bez postu na fejsie. Nierzadko bywają kilka razy dziennie, często sponsorują posty. Chcą być widzialni, są głośni. Nie polubiłem ich na fejsie, ale kilka razy byłem nagabywany do napisania recenzji, bo odwiedziłem ich stronę. Żądni sławy i poklasku, ale i pewni, że noty będą tylko dobre. A jednocześnie cały czas świadomi, że budują (zbudowali) armię własnych wyznawców, którzy ruszą na znak, gdy coś zadzieje się niepomyślnie, gdy ktoś ośmieli się coś skrytykować, gdy ktoś wytknie rysę na tym wypieszczonym obrazku.

Nie spotkałem lokalu, który tak często wykrzykiwałby te dziękczynne slogany o umiłowaniu klientów. Zachowam chłodny dystans, bo to afekt wykalkulowany. Nie o miłość tu chodzi, a o fejm. I portfel.
Oczywiście, istnieje szansa, że chodzi tutaj o jakąś piramidalną naiwność, jakąś gigantyczną infantylną prostolinijność. Jednak sądzę, że bardziej realną opcją jest celowe, wykoncypowane działanie. To zwyczajny model biznesowy: zamaskowany interes, oparty na emocjach, wyłuszczonych łopatologicznie, mechanicznie powielanych, konwencjonalnie odklepywanych. Trzeba lubić ludzi, trzeba być sobą. Bo my nikogo nie kopiujemy. Bo my kochamy swoją pracę.

Swoją drogą, to uwielbienie dla lokalu, utwierdzane i wymuszane przez kolejne wpisy, ta wiecznie rozgrzana i nakręcona atmosfera jakiegoś miłosnego napięcia jest dla mnie przerażająca. Cały czas budowane jest natrętne poczucie wspólnoty, jakiejś wydumanej solidarności, jakby w podtekście czaił się jakiś wróg, jakieś zagrożenie. To jest sekciarstwo w czystej postaci. Natrętne, obezwładniające, przeszywające. Cwana wola mocy upudrowana przymilnością i słodkim (za słodkim) ciastem. Psychocukier.

Przeszło rok temu skończył się gdyński Mikroklimat. To było miejsce z pomysłem, ale i z prawdziwą pokorą, nie taką deklarowaną. Kilka ich pomysłów wciąż żyje: przetwarzają je inne kawiarnie, choćby Retro ze słoikami w deserach. To była kawiarnia bezpośrednio rywalizująca z BWC (w finalnym okresie swojego żywota). Ten sam target, ten sam rewir. W miarę, jak rozkręcało się BWC, klimat dla Mikroklimatu stawał się coraz bardziej cieplarniany. Wysychał. A BWC rozkwitało. Ze swoją wolą ekspansji, mobilizowania szeregów i motywowania wyznawców.

BWC jest turbokawiarnią. Włodarze biznesu do niewielkiego kawiarnianego konceptu podłączyli turbosprężarkę. Analogia motoryzacyjna sama się narzuca. To typowy dałnsajzing, wyżyłowany do granic, wciąż testujący i przesuwający granice swojej wytrzymałości. Wciąż żądny kolejnych porcji mocy, pazerny na uznanie i uwagę. Zastanawiam się, na ile starczy im paliwa. Kiedy ten turbodoładowany silnik zacznie się zacinać? Czy w ogóle? Bo widzę, że wokół BWC zbudował się cały złożony konglomerat umiłowanych i rozmiłowanych, który nie dopuszcza (i nie przepuszcza) żadnej krytycznej uwagi. Taki słodki monolit, który nie pozwoli, by o swoim cielcu mówić inaczej niż piątkami na fejsie. Dla mnie to jest duszne i niezdrowe. I tym chętniej wbijam w BWC szpilkę.

Jakkolwiek to zabrzmi: kawiarnia nie jest tylko kawiarnią. Ściślej: nie jest tylko kawodajnią. Nie chodzi tylko o kawę, ciasta czy co tam jeszcze. Kawiarnia buduje tożsamość: własną, konsekwentnie, systematycznie, nierzadko bez blichtru, ochów i achów czy zapewnień o własnej wyjątkowości. Niestety, im więcej i głośniej trąbisz na swój temat, jak bardzo ważny jesteś, tym bardziej jesteś tylko wannabe ważny.

Znam dwie kawiarnie, które wypracowały nie tylko własną silną tożsamość, ale i własne kawiarniane ego. Jedną jest poznańska Cafe La Ruina[1]. Jest to ego (po)nowoczesne, samoświadome, dumne i niechętne krytyce, ale i refleksyjne, zmienne, niepozbawione dystansu. Drugą jest BWC, tyle że ich ego oczywiście poza tym, że duże i maskowane przymilnymi uśmiechami, jest niestety także naiwne, infantylne. Owszem, zdaję sobie sprawę, że są zaangażowani, starają się, troszczą o jakość. Niestety w tym wszystkim przeszkadza mi to ich napompowane ego. I to właśnie ten ich pasywnie-agresywny egotyzm przebrany w nieszczere słodziutkie futerko jest dla mnie zasadniczą przesłanką dla tej recenzji.

Muszę w tym wszystkim przyznać, że BWC znakomicie nakreśliła swój biznesowy kawiarniany modus. Bardzo sprawnie odczytują i wpisują się charakter współczesnych trendów. Z jednej strony - gra na emocjach, wdzięczność, dziękczynienia, uśmiechy i miłostki. Czysty marketing emocjonalny. Z drugiej - z ochotą przyjęli rolę kołczów. Nie tylko kawowych, nie, kołczów od wszystkiego: od zakładania biznesu, wspierania, rozdawnictwa „pozytywnej energii”. To jakiś odprysk zjawiska, które roboczo nazwę „kołczyzacją” rzeczywistości, w której każdy jej wyspecjalizowany sektor potrzebuje odrębnych mentorów: trenerów, ekspertów, doradców, motywatorów. Potrzebni są osobiści dietetycy, personalni trenerzy krosfiterzy, doradcy i mędrcy, ponowocześni oświeciciele odnośnie celów i strategii, nieważne czy biznesowych czy miłosnych. Specjaliści, którzy poznają (za ciebie) twoje prawdziwe potrzeby i szlachetnie podzielą się sposobami, jak je zaspokoić. BWC skwapliwie i ochoczo wcielają się w rolę takich kołczów. Nie chcą tylko robić kawy czy piec serników nutella, kit-katów czy marsów (nawiasem mówiąc, skąd taka bezwarunkowa miłość do korpobatonów?). Oczywiście kawowymi kołczami wciąż pozostają, bo cała ta trzeciofalowa kawowa rewolucja służy właśnie temu, aby uświadomić, że kawy musisz się nauczyć. A dokładnie to ktoś musi cię nauczyć, ktoś musi poprowadzić i pokazać. Trener zwany baristą.

I jeszcze jeden – last but not least – trop w zrozumieniu fenomenu BWC. Toż to Gdynia w pigułce. Bezkrytyczni Gdyniofile rzucili się na BWC z histeryczną miłością, bezkrytycznie i frenetycznie obwieszczając ją najlepszą kawiarnią w Trójmieście, ba nawet i Polsce. Nie mam nic do Gdyni, ale kłuje mnie i uwiera ten nienaruszalny gdyński mit: miasta nowoczesnego, przedsiębiorczego, inwestującego na niezwykłą i zupełnie niespotykaną skalę. Bijącego Gdańsk o kilka głów. Tymczasem, jak zręcznie ujął to kolega, gdynianin z krwi i kości, mocno obeznany z realiami tego miasta: „pod względem inwestycji Gdynia przy Gdańsku to Łomża”.
BWC to Gdynia w soczewce: lokal okrzyczany miłością plemienną, gwałtowną, bezrefleksyjną, nieznoszącą żadnej trzeźwej krytyki. Ukochany pospiesznie i bez pytań. Tak jak to miasto.

Zostaję w Gdańsku.







[1] Cafe La Ruina z poznańskiej Śródki jest już z pewnością lokalem o sławie ogólnokrajowej. I to nie tylko za sprawą znakomitej komunikacji fejsowej, ale – przede wszystkim – dzięki atlasowi z przepisami „Lubię”, w którym znalazły się przepisy na bardzo popularne Ruinowe serniki. W niektórych trójmiejskich kawiarniach zapanowała moda na wypieki a la Ruina: karierę zrobił zwłaszcza sernik o mango. Trochę gorzej, że nie zawsze idzie to w parze z powołaniem się na źródło inspiracji, ba, zdarzały (i zdarzają) się przypadki, że brak jakiejkolwiek wzmianki o faktycznym autorstwie receptur. W skrajnej postaci zauważyłem to ostatnio w gdyńskiej Cafe Cup and Cakes, w której nawet oryginalną Ruinową nazwę „banofil” przyjęto jako własną (podobnie jak przepisy na sernik mango i czekoladowy).