Umam. Korekta.
Jakiś czas temu założyłem, że
Brzytfa powinna aplikować sobie sesje autorefleksji, w końcu nie ma tylko ciąć,
ale też spoglądać, czy przypadkiem nie wycięła za dużo, trochę pospiesznie czy
przez pomyłkę. Faktycznie, jest jedna recenzja, którą skorygować trzeba i
wypada, ba, ona wręcz krzyczy, żeby wyrwać jej kilka piór z mądralińskiego
ogona. Jest nieco niesprawiedliwa, a przede wszystkim – okazała się
zupełnie niezgodna z moją zwyczajową praktyką. Nie można przecież zaglądać, kupować
i jeść ze smakiem, a na blogu – trzymać krytyczny dystans.
Winien jestem zatem słowo, dwa
może, wytłumaczenia.
Nie do końca zrozumiałem koncept
Umamu, odmienny od tego, który wydawał mi się cukierniczo idealny (Gesslerowski
Słodki). Umam cukiernia i Umam kawiarnia to zupełnie różne światy, zwykle godzę
je w ten sposób, że ciasteczka zabieram na wynos). I wtedy zostaje sam produkt,
a on broni się, bardzo się broni. Mogę podtrzymać słabości Umamu jako kawiarni,
ale to nie jest najważniejszy modus jego działalności. Umam to ciastka, a one
dają sporo przyjemności.
Jestem stanowczo przekonany, że
dzisiaj w słodkim Gdańsku nie da się znaleźć nic lepszego. Żadne ciastka
gdziekolwiek nie wytrzymują porównania z tymi Umamowymi. W małym lokalnym
światku rzemieślniczych cukierni Umam nie ma konkurencji. Le Delice, który zimą
wypełnił lukę po Konfiturze/Melanżu na Partyzantów, a w maju rozpączkował się
na Piwnej, zasługuje na uwagę, chyba najbardziej w formie zbliża się do
słodyczy z Hemara. Le Delice ma na pewno większe ambicje kawiarniane, ale jest
niespójny, estetycznie pokręcony, czasem wręcz tandetny. Robi też sympatyczne
strudle, nie wiem jednak, czy nie mają trochę problemów z regularnym zbytem, bo
zdarzają się ciasteczka, które upływ czasu rozdziewiczył ze świeżości.
Jest owszem Notociacho we
Wrzeszczu, cukierenka w stylu domowym, trochę nieprzewidywalna, lepsza, gorsza,
czasem dziwaczna, za dużo mąki, za dużo.
Umam gra w innej lidze.
Nawiasem mówiąc, niedawno w
Starym Maneżu odbyła się słodka edycja cyklicznej imprezy „Smakuj Trójmiasto”.
I było zaskakująco mało pokus, sporo natomiast kuriozalnych kwiatków typu oblatywacze
wszystkich krajowych gastrofestów Otomańska
pokusa czy cukiernia Ambasador z Pruszkowa – bardzo lokalnie i trójmiejsko,
po prostu smakuj Trójmiasto. Albo - jeszcze bardziej zadęci restauracyjni
deseranci ze swoimi tatarami z arbuza i pudrami z musztardy (niestety nie
pamiętam nazwy, ale nie, nie był to Erik Holme z Pomerańczy). Ale jakże to
fascynujące: kulinarny dyskurs/bełkot (niepotrzebne skreślić) stał się
wskaźnikiem najwyższego gustu, na jego dźwięk wielu spadają Enki i otwierają
się portfele. Kiedyś latali do suszarni, a teraz degustacyjne suwidy łechcą ich
bezglutenowe mózgi.
Na samych targach niestety nie
znalazłem nic bezwarunkowo ciekawego, zwykle ustawki typu: pieczenie to moje
życie/prowadzę bloga/chciałabym mieć kawiarnię/może malutką cukiernię/w każdym
bądź razie coś swojego/znajomym i rodzinie bardzo smakuje/etc. Bywało miło i
ujmująco, ale czasami też za dużo piekarnika, za mało masła. Szkoda, że dla
niektórych udział w targach był okazją dla upłynnienia towaru, który wkrótce
wyszedłby sam, na własnych nibynóżkach. Muffin z Fajnych Bab ordynarnie stary,
nie warto o nim pisać, kupić, wyrzucić, zapomnieć. W momencie, kiedy wydawało
mi się, że Le Delice jest jedynym godnym uznania słodkim wystawcą, trafił mi
się malinowo-czekoladowy mualem (sic!) wysuszony murzynek, zwietrzały, nie
tylko bez smaku i polotu, kompletnie bez sensu, ale po osiem złotych.
I tylko żal, że człowiek nie był
na tyle mądry, żeby szybko uciekać. Umam był tak blisko.
Jednak zatęskniłem. Wracam, będę
wracał.
Kiedy jakiś nowy wpis ? tyle nowych miejsc w trójmieście.
OdpowiedzUsuńWłaśnie poszedł. :)
Usuń