Na Długiej, tuż naprzeciwko
Ratusza Głównego Miasta całkiem niespodziewanie ujawnił się Lookier. Wpadliśmy
zupełnie przypadkiem, lokal został otwarty zaledwie trzy dni wcześniej. I choć
jakoś specjalnie nie mieliśmy czasu, by rozgościć się na dłużej, to nieczęsto
zdarza się okazja, aby obedrzeć podlotka z niewinności, a być może także z
naiwnej wiary, że zawojuje świat, że będzie gwarno, że pysznie a czynsze nie
tak wcale straszne.
fot. Cafe Brzytfa
W Lookrze widać jakiś zamysł: ma
być światowo, nowocześnie, z zębem. Wszędzie świeżutko i błyszcząco.
Konsekwentny dizajn wnętrza, stonowane szaro-białe elementy, z akcentami
żółcieni. Na ścianach gdańskie nawiązania przypominające w jakim mieście
jesteśmy. Toaleta dziewicza, niemalże wciąż nieoświecona w kwestiach ludzkiej
fizjologii. Kosmiczne baterie, drogie materiały. Tyle że samo wnętrze to nie
wszystko, coś jeszcze chciałoby się zjeść, coś wypić.
fot. facebook/LookierCafe |
Lookier, według tego, co sam o
sobie stanowi, to „nowoczesna (żeby nikt nie miał wątpliwości) restauracja
europejska (…) serwująca śniadania i lunche”. Ale w Lookrze jakoś śniadania jeść
się nie chce. Menu śniadaniowe (TU)
dość ubogie, opanowane przez jajka. Śniadaniowe
zestawy skopiowane z Tekstyliów.
W karcie tyleż ambicji ile dróg
na skróty. Właściciel uporczywie lansuje Lookier jako małą restaurację, nawet
nie tyle śniadaniarnię, ile właśnie małą restaurację. Oczywiście jest jakiś
śniadaniowy wabik, ale to wszystko rozgrywa się w sferze pusto-słów typu
„śniadanie rajców”, względnie konstrukcji słownych, które być może miałyby jakiś
gastronomiczny sens, gdyby zmienić im szyk, np. „jajecznica z dwóch jaj na
wiejskim maśle”. Cóż po wiejskim maśle, skoro jajka-trójki? Gdzieś dzwoni,
słyszymy, ale w uszach niestety korki.
Twórca karty bardzo starał się
zapewne, aby było modnie i ekologicznie, a wyszło trochę śmiesznie. Rażą też
wysilone konstrukcje w rodzaju „na postumencie z jarzyn”- nieszczere i
pretensjonalne obietnice kulinarnej rafinady.
A i kawa dziwnie smakuje. Z dumą
podają Illy, ale przyznamy szczerze, że nie jest to nasza bajka. Wolimy włoska
smołę, która nie udaje, że ma jakąś misję. Otrzymujemy kawę przeparzoną i mocno
rozwodnioną. Pani z obsługi, skądinąd bardzo miła i pomocna, w kwestii kawy zielona
jak niewypalone ziarna. Minus dla właściciela, który nie zadbał o właściwe
przeszkolenie personelu.
Nie rozumiemy nazwy, a właściwie
to nie tyle nazwy, ile jej desygnatu. Miało być trochę na wesoło i
polsko-angielsko, a przy tym z puszczonym oczkiem do współczesnej obsesji
wyglądania i pokazywania się. Trafnie, gdyby Lookier był nowoczesną słodką
kawiarnią. Tyle że w Lookrze słodyczy jak na lekarstwo: jest „puchar lodów
waniliowych podawanych z gorącymi wiśniami aromatyzowanymi imbirem i
cynamonem”, nieśmiertelna szarlotka czy sernik, tu koniecznie polany lookrem, i
pretensjonalny creme brulee – niestety tylko w ilości 100 g , za to w płaskim spodku
jak dla kota.
Lookier jest za to knajpą
zmedializowaną. Właściciel zadbał, aby klient mógł zrelaksować się pod plazmą z
całodobowym tefauenem albo przy hitach z radiowej plejlisty. Choć oczywiście puszcza oko do bardziej
uświatowionej publiczności, to (!!) w z głośników sączą się złote przeboje.
Oldskulowe jak złote zęby.
Lookier usadowił się tuż pod
bokiem Pellowskiego, anachronicznej piekarnio-cukierni. Nie przedstawił jednak
żadnych specjalnych argumentów na swoją korzyść.
Pospieszmy się więc z wizytą w
Lookrze. Póki jeszcze istnieje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz