Cukiernio-kawiarnia UMAM, Gdańsk, Garnizon
Dzisiaj obiekt ryzykowny. Umam.
Malutka cukiernia z gigantycznym CV. Wychwalana w lokalnych mediach, uświęcona
miszelenowskim gwiazdozbiorem. Na wszelki wypadek wypada skłonić
głowę i zmiękczyć kolana. Jeść, chwalić, nieść w świat.
Bo przecież jakakolwiek krytyka
winna utknąć w gardle. Bo nie wypada, bo gwiazdki, bo
Londyn, bo nowocześnie, bo fejm. Naczelny miszelenowski gwiazdkowicz znad Wisły miał kiedyś powiedzieć, że sęk nie w gwiazdkach, ale w tym co na talerzu. Bo koniec końców, same gwiazdki jeść nie dają.
Na Brzytfie nie będzie
lukru dla Umam.
W ogóle mam problem z Umam. Podglądam
ich stronę na fejsie, czytam posty, oglądam zdjęcia. I na tej podstawie skłonny
jestem jednak wytoczyć najcięższe działo, jakie można wymierzyć w cukiernię.
Umam nie kusi.
Zupełnie nie rozumiem takiej cukierni. Domyślam się, że autorowi bardzo zależało na jej zamaskowaniu i przebraniu w nowoczesne laboratorium. Takie jest wnętrze, taka jest atmosfera i kolory, takie posty na fejsie: emocjonalnie zneutralizowane, smakowo wysterylizowane. Tak też ciastka wyglądają. Jak z drukarki trzyde.
Mam wrażenie, jakby autor: a) bardzo chciał dowartościować koncept cukierni; b) nadał jej cechy, które niekoniecznie pasują; c) odarł ciastka z magii i powabu. Rozumiem, że składniki z górnej półki, że prawdziwe rzemiosło, wreszcie, że trzygwiazdkowe doświadczenie. Ale nie zadziałał na mnie Umam. Bo Umam jest antytezą swojskości i domowości, a z tym kojarzą mi się dobre słodycze.
Umam podgląda warszawskiego
Lukullusa. Powinien jednak staranniej odrobić lekcje, bo na stronie
warszawskiej cukierni więcej jest czaru, więcej opowieści o smaku i
charakterze. A w konsekwencji – po drugiej stronie - więcej tęsknoty i śliny.
Cukierniczym ideałem pozostaje dla
mnie Słodki Magdy Gessler. Mógłbym chwalić poszczególne wyroby, ale urzekło
przede wszystkim pierwsze wrażenie miejsca. Wszędzie pełno ciastek, ciast,
półki uginające się od keksów, serników, babek czy drożdżówek. Barok
Gesslerowej, jasne. Ale czułem się jak czterdziestoletnie dziecko w sklepie z
zabawkami. Nie miałem pojęcia, co wziąć, co spróbować. Bo uśmiechało się
wszystko. I wszystko obiecywało, dużo obiecywało i nigdy nie były to obietnice
bez pokrycia. Nie było sztuczek, fałszu, przebieranek, jakiejś dorobionej
teorii, jakiejś technocywilizacji. Była za to domowość nierównych kształtów
i kompletnie nieprzemysłowych niedoróbek. Taka smakowita, domowa, swojska
nonszalancja, którą oko kupuje i już na starcie daje kredyt.
Dla porządku. Zjadłem w Umam
kilka ciastek. Paris-Brest, szarlotkę, rabarbarowe i czekoladowe. Wystarczy. To
były dobre ciastka. Nie były porywające, niczego nie urywały. Nie było w nich
nostalgii. I miałem wrażenie, że wszystko kręci się wokół podobnych rozwiązań,
że są tak naprawdę o tym samym. Trzy z nich wyglądały zupełnie podobnie,
różniły się kolorami. Były jak dziecięca kolorowanka: kontury i kształty te
same, ale wypełnione różną barwą tworzą wariacje tej samej historii.
Smakują poprawnie. Ale nie zdarza
się w nich nic, co wbiłoby szpilkę. Albo połechtało podniebienie. Nic
wzruszającego. Rabarbarowe (także szarlotka) jest bezpiecznie uśrednione. Czekoladowe
nie strzela fajerwerkami z czekolady: jest piankowe, z malinowym kontrapunktem
i szklistą polewą. Paris-Brest jest ptysiem, takim z malinowym dodatkiem, ale szybko o nim zapomnę. Łagodnie, bezpiecznie, gdzieś między ptasim mleczkiem a bejbifud. W
ogóle wszystkie półkuliste ciasteczka oblane są lateksem w zdecydowanych
kolorach. I co najważniejsze, patrzę na nie, ale nie wyzwalają ślinotoku. Mają
w zdecydowanej większości te same kształty, różnią się kolorkami i smakami. Te marakujowe,
limonkowe czy inne egzotyczne odrzucam, bo wolę smaki bardziej lokalne. Myślę o
rabarbarze, jabłkach czy truskawkach, w nosie mam owoce z nie mojego świata.
Na przykład taki rabarbar. Toż to
temat na niesamowitą opowieść: wiosenno-letnią, domową, ciężką od dziecięcych
wspomnień, od rabarbarowej wszechobecności: na maminym cieście drożdżowym,
proszkowym, plackach czy kompotach. Rustykalne arcydzieło w każdym wcieleniu. Taki temat, tak wielkie emocje, a w Umam –
różowy cycek z pulpą. Nie o to, nie o to.
W kulinariach chodzi przecież o
wzruszenia. O sztukę wzbudzania emocji. Przecież nie tylko jemy, ale przeżywamy obrazy. Gastronomia konstruuje opowieści i przywołuje obrazy. One uwodzą, nawet porywają, a także łaskawie i elastycznie pozwalają na dopowiedzenia.
Tej radości zabrakło mi w Umam.
Myślę sobie, czy Umam jakoś
zmienił cukierniczą geografię Gdańska. Wychodzi, że jednak dla mnie niespecjalnie. Bo
zamiast do Umam będę wolał pójść do Retro czy Palarni, bo ciasta tam są jednak
bardziej szczodre i przyjazne, a czekoladowe lepsze znajdę w Factotum.
Bo generalnie przemawia do mnie
bardziej troska o gościa niż o linię produkcyjną.
Zastanawiam się zresztą, czy
sterylność Umam to celowy zabieg, rodzaj takiej specjalnie skonstruowanej
konwencji estetycznej. I patrzę na to wnętrze, w którym nic się nie dzieje, pieją jakieś
Hity FM. Siedzę na białym plastikowym krzesełku, w zupełnie pustym otoczeniu, w
którym za towarzystwo robić może jedynie malutka armijka ciastotworków. I
widzę, że to wojsko bitwy nie wygra. Bo odebrano mu ducha walki, a i nikt nie
pospieszy z odsieczą. No bo kto? Kawa Illy? Ta zupełnie niekawiarniana
atmosfera?
Warto zajrzeć do Umam i
spróbować. Fajnie, że jest. Cieszę się, że byłem.
Ale nie zatęsknię.