Kurhaus, Wrzeszcz, ul.Aldony/Wajdeloty
Dzisiaj miejsce całkiem szczególne,
któremu – od razu uprzedzę – należy przyklasnąć.
Kawiarnia w gdańskim centrum,
wydeptywanym przez przyjezdną gawiedź zza morza czy powiatu to nie jest posunięcie obarczone jakimś szczególnym poczuciem misji, czy też specjalnie ryzykowne.
Innym kalibrem jest jednak podpięcie się pod rewir ani turystyczny, ani
gastronomiczny. Dolny Wrzeszcz i pięknie rewitalizowana ulica Wajdeloty. I
Kurhaus, który ulokował się u zbiegu Wajdeloty i Aldony.
Przyznam wyjątkowo, że o ocenie
miejsca dziś musi zdecydować jakaś mocno subiektywnie odczuwana symbolika
całego otoczenia. Za każdym razem w Dolnym Wrzeszczu, szczególnie w rejonie
wajdelockim mam silne wrażenie oniryczności miejsca, jakiejś jego surrealności,
trochę niepokojącej, trochę przyśnionej. I to pomimo ludzi na ulicy, widzę
opustoszałe senne miasto, ot takie wrażenie przechadzki o trzeciej nad ranem,
trochę teatralne skorupy, trochę da Chirico. W ciąg tego doświadczenia wpisał
mi się Kurhaus. I co ciekawe, wcale nie odbieram tego jako przypadek.
Kurhaus nie jest bowiem miejscem
letnio-neutralnym, choć minimalistyczny, to gęsty od znaczeń, porusza się po
dość psychodelicznych rewirach. Być może to wyłącznie moje odczytanie tej estetyki,
możliwe, że dla innych to po prostu solidna funkcjonalna stylistyka z lat
sześćdziesiąto-siedemdziesiątych. Ani oniryczna, ani toksyczna.
Lokal jest do bólu konsekwentny w
wystroju. Są stare mebelki, ale stare inaczej niż w retro kawiarniach. Niektóre
krzesełka czy stoły znam bardzo dobrze z czasów swojego dzieciństwa, przy czym
nie jest to wspomnienie, do którego chciałoby się przytulić jak do pluszowego
misia. Konsekwentna linia wnętrza jest tyleż spójna, ile kostyczna i sucha, we
mnie osobiście wzmaga poczucie wyobcowania, a gołe ściany przywodzą na myśl
niechciane odwiedziny w niewykończonym ciotecznym em ileś tam dawno temu. Nie
jest ciepło, a chciałoby się ogrzać jesienią we wnętrzu, które nawet niech
udaje, ale niech ogrzewa. We wnętrzach w rodzaju Kurhausu wyczuwam napięcie,
niech będzie że międzypokoleniowe, z gruntu estetyczne, ale skoro za estetyką
pokornie podąża też jakaś wizja świata, to i ontologiczne również: my nie
udajemy, my nie lubimy na staro, my lubimy nowocześnie, my prawdziwi,
niezapatrzeni w jakieś emeryckie kaprysy, etc.
Niepokój podkreśla muzyka,
słychać wybrana z rozmysłem, mocno alternatywna, ze zbliżonym do stylistyki
wnętrza retro-analogo-nerwem (nie zrekonstruuję autorów, niech to będą jakieś
klony Stereolab czy Skalpela). Zapewniam, to nie mój wymysł, wejdźcie do
Kurhausowej łazienki, a w pierwszej chwili poczujecie się jak przybysze z
matplanety.
Wnętrze, choć zupełnie nie z
mojej bajki, zasługuje na uwagę. Gorzej, że ten minimalizm rozpanoszył się też
w kuchni. O tyle, o ile minimalizm estetyczny może stanowić punkt do dyskusji,
to skrajna oszczędność oferty kulinarnej jest strzałem w stopę, nie widziałem
tabliczki z info, że lokal dla dietetyków. Patrząc złośliwie, należałoby
zakwalifikowac Kurhaus jako logiczny kolejny punkt na skali
wielkomiejsko-hipsterskich fobii jedzeniowych. Ani vege, ani glutenfree, po
prostu: foodfree. Pełen komfort, nic nie kusi, i żadnych wyrzutów, żołądka czy
sumienia. Prawdziwy comfort food. Anorektyczny raj.
I to jest największe działo,
jakie wytoczę Kurhausowi. Nie ma w nim żadnej spożywczej pokusy, jest po prostu
miejscem wolnym od jedzenia, a to nie przystoi żadnej kawodajni. Owszem, jest
kawa (z Coffee Proficiency), naturalnie są hipsterskie zalewajki: dripki i
chemki. Nie może oczywiście zabraknąć glamurowatych alter-drinków: friców,
wastoków, mijomatów, itd. Polityka sprowadzania gotowców ma krótkie nogi: nie
tylko, że nie buduje odrębności miejsca w stopniu takim, jak czyniłoby to
oferowanie napojów produkcji i inwencji własnej, ale też na dłuższą metę
okazuje się mało racjonalna ekonomicznie.
Gdy pojawiłem się po raz pierwszy,
z rzeczy spożywczych (nie napojów) dostępna była jedynie wegańska tarta
okołoczekoladowa, zamawiana z sąsiedzkiego Avocado. Pani właścicielka w
ujmujący sposób zaproponowała wyjście po pączki do pobliskiej cukierni, bo „i
tak miała po nie dzisiaj pójść”. Rozumiem potrzebę dobrej komunikacji z
otoczeniem, ale podawanie ciast z wegańskiego bistro baru albo przemysłowej
cukierni A. Paradowskiego (obok) określiłbym jako piramidalną bzdurę. Po co
dublować pomysły, niektóre zupełnie nieudane, inne co najmniej specyficzne? Aż
prosiłoby się o zadbanie o własne niepowtarzalne wypieki, bynajmniej
niewegańskie, przeciwnie, z dużą ilością masła, i na przekór cukierni
Paradowskiego, domowe i smaczne. Pączek od Paradowskiego był cukierniczym
potworkiem, fryturowym klasykiem, wręcz absurdalnie kokosowym w posmaku. Mocno
wyrośniętym, nie tylko cieleśnie, ale i cenowo, bo z 2,2 pln w cukierni
awansował na 5 pln w kawiarni. Przed wizytą w Kurhausie zalecałbym zaopatrzenie
się w pączka w cukierni, będziecie o 2,8 pln na plusie.
Oczywiście, w grę wchodzi jeszcze
taka możliwość, że Kurhaus wcale nie ma jakichś wielkich kawiarnianych ambicji,
że chce być taką środowiskową świetlicą dla lokalnych artystów i hipsterów.
Takim nowoplemiennym punktem zbornym, w którym spotkamy się i wypijemy. Jest to
możliwe, zważywszy na bardzo mocno zakreślone granice tego miejsca i wyrazistą
stylistykę, która bynajmniej nie jest inkluzywna, nie zaprasza, raczej
wyklucza, bo nie wyobrażam sobie pań ok. sześćdziesiątki, które regularnie
posiadują w Kurhausie. A jeśli by tak miało być, to życzę, bo w gruncie rzeczy
i pomimo wszelkich sarkań jakoś to miejsce lubię, żeby Kurhaus nie stał się w dosłownym sensie kurhanem.
P.S. Kurhaus to z niemiecka dom
zdrojowy albo sanatorium, dla kawiarni nie jest to oczywiste imię, stąd i
skojarzenie z tym sanatorium spod Klepsydry. I faktycznie, przyznam, że Kurhaus
sugeruje i buduje podobny świat, duszny i niepokojący, w którym rekwizyty
zmieniają się wprawdzie z przedwojennych na powojenne, ale litera tekstu
pozostaje zbliżona. W pierwszym fejsbukowym wrażeniu nazwa wydała się twarda i
kanciasta, jakoś nieprzystająca do kawiarni, która niby powinna być bardziej kobieca
i pluszowa. Okazuje się jednak, że działa, dobrze działa.