Black and White Coffee, Gdynia
Peerelowska podstawówka miała
swoje zalety. Niektóre, mniej oczywiste, zaliczam do szczególnych. Udało mi się
na przykład wytrenować fajną i przydatną umiejętność zachowania rezerwy wobec
nadmiernego pedagogicznego słodzenia. Nauczyciele/nauczycielki bywali różni. Wymagający,
srogawi, wysuszeni, niedowcipni. Zawsze jednak zapalała mi się taka wewnętrzna
kontrolka rezerwy wobec tych ćwierkających, przebranych za równiachy, roześmianych
i szczebioczących kumplo-kumpelek, z czasem nieszczerych, fałszywych, czasami
po prostu niesolidnych, czasami intrygantów/intrygantek. Zdecydowanie wolałem jednak
zwyczajowy dryl, bez umizgów i udawania, bez szczebiotu i przymilnych
uśmiechów, ale też bez armii lizusów, rozdawanych przywilejów i nieskrywanej
niechęci wobec tych, którzy nie poznali się na ludzkim państwie.
Pisałem różne recenzje. Czasami
wydawało się, że za niektóre – te szczególnie ostre - dostanę po głowie. Nigdy
nie dostałem. Dzisiaj to się pewnie zmieni. Po tej nocie oberwę. Bo zabieram
się za miejsce nietykalne, takie, które w ciągu swojego przeszło dwuletniego
żywota obrosło pierzem i tłuszczem jak żadne inne, a wzdychający fani uczynili
z tej kawiarni lokalny trójmiejski (a często także ponadlokalny) kult. Zapewne
to trudny temat, ale Brzytfa jest właśnie po to, żeby trochę podrapać takiego
tłustego cielca, uszczknąć z tego lukru i pozłoty. I zakrzyknąć, że przecież
żadne szaty, że golas i tyle.
Szykuję zatem dupsko na baty i
nie boję się. Bo wszystko co napiszę, to moja najszczersza prawda. Tak to zobaczyłem,
tak to poczułem.
Po kolei.
Jakiś czas temu, jeszcze latem, zajrzałem
ponownie do Dwóch Zmian. Mocno się pozmieniało. Nowi ludzie za barem i w sali,
armia tych ludzi. Lokal wyszedł na zewnątrz, rozłożył się na tarasie, dosłownie
rozciągnął się w przestrzeni. Ugrzeczniło się menu: nastąpiło coś, co
określiłbym roboczo jako obiadyzację oferty. Wyraźnie wystrzeliły ceny: Sopot,
życie. Ale pozostał stary dwuzmianowski duch: luz, swoboda, niemalże dotykalne wrażenie
odzyskanej wolności, wyrwanej dosłownie z gardła paskudnego komercyjnego
Monciaka. Dwie Zmiany wciąż pozostają taką wolnościową enklawą, to jest ich
fundament. Fajnie, że są tego świadomi i na tym budują (także kolejny lokal).
W ogóle to w knajpach lubię
wolność. Ona może mieć różne odcienie. Są takie miejsca, które wolnością kipią,
odurzają, ona jest wyczuwalna od samego wejścia, zwłaszcza gdy otoczenie
przytłacza ciężkością tępawych spojrzeń, gumowych kląsknięć klapek czy złoceń torebek
od Louisa Witosa. Tak dzieje się w Sopocie, gdy wchodzisz do Dwóch Zmian. Ale
wolność może też się dyskretnie sączyć, nie daje wrażenia ostentacyjności. Jest
obecna, przyjmuję ją bezrefleksyjnie. Tak bywa w większości lokali.
Ale zdarzają się też takie
miejsca, w których trafiam na granice. Odkrywam sztuczność, konwencjonalność
tej knajpianej sytuacji. To taka uderzająca świadomość kontraktowości: jak
będziesz miły, to będzie miło. W sumie to wrażenie mało komfortowe. I tak właśnie
czuję się w Black and White Coffee.
To o nich dziś chodzi. I gdyby to wrażenie wolności rozpisać na dwóch punktach
skali i założyć – skądinąd słusznie – że Dwie Zmiany znajdą się na jednej
pozycji, to BWC uplasuje się po przeciwnej stronie. Na antypodach.
W BWC o wolność trudno. Niby ma
być luz i swoboda, ale tak to czasami bywa, że tam, gdzie krzyczy się o
wolności, tam zwykle ona kuleje. To jest malutki lokal i już na mocy tego
strukturalnego czynnika swobody w BWC nie znajdziecie. Tam jest się na widelcu,
nie da się odetchnąć, spróbować być poza tym miejscem. Nie. Ono wciąga, wsysa,
nie daje możliwości pozostania anonimowym. Po prostu musisz się zsocjalizować: zakolegować,
wdać w rozmowę, wysłuchać suchara,
zapiać o kawie, cieście, czymtamjeszcze i oczywiście pozwolić Panu
Właścicielowi na popis wlania mleka do filiżanki.
Naturalnie, rozumiem, że taki był
właśnie koncept lokalu: żeby Maestro składał na każdej mlecznej kawie swój
mleczny autograf, żeby ta kawiarnia była w stu procentach areną dla jego
mlecznych sztuczek. Nawet, gdy rozmawiacie, to Maestro musi się wciąć pomiędzy,
żeby osobiście podpieczętować twoje kapuczino. Twoja kawa, Jego dzieło,
pamiętaj. Nie wiem, czy to fajne. Widziałem, działa na starsze afektowane
panie. Ale z każdym razem, gdy trafiało na mnie i Maestro musiał niemalże –
zupełnie bezceremonialnie – wsunąć się pomiędzy nas, aby zademonstrować swoją
eksperckość, bywałem zdegustowany. Owszem, wiem, chwalmy się, ale w rozsądnych
granicach, nienachalnie, lekko, wdzięcznie.
Na marginesie: mleczne arty nigdy
nie robiły na mnie wrażenia. Obejdę się doskonale bez, co więcej, uważam, że je
za pusty popis, dowód nie tyle zręczności baristy, ile raczej jego
narcystycznej frywoli, aby kawę naznaczyć, zdefiniować i koniecznie
zhasztagować. Kultura tej najnowszej kawy skwapliwie przyjęła latteart jako
narzędzie dyscyplinowania kawiarników - mleczne zygzaki stały się wyznacznikiem
kawy przyrządzonej właściwie, kawy legalnej. Najprostsza analiza dyskursu na
fejsie jasno pokazuje, że gdyby nie wzorki na kawie, tematy na posty w
przypadku wielu kawiarń nowej fali skurczyłyby
się znacząco.
Oczywiście BWC to agenda tej
nowej kawy: eksperckiej, serioznej do nadęcia. Nie zrobią amerikano, choć mleko
do espresso lać będą z ochotą i bez obiekcji. Trzeba jednak przyznać, że w BWC nie
poprzestali na kawie. Nie uznali, że kawiarnię da się zbudować na samym
ziarnie, nieważne, jak świeżym i z jakich kenijsko-rwandyjskich parceli by nie
było. Taki grzech popełnia wielu trzeciofalowych kawiarnianych neofitów, którym
wydaje się, że przecież „wszyscy przyjdą na tego pysznego dripa z najlepszych
ziaren wypalonych tydzień temu w samym Berlinie”. W BWC kawa jest oczywiście ważna,
ale zaważył też pewien modus towarzysko-komunikacyjny,
w myśl którego kawiarnia zechciała być kumpelsko-przyjacielsko-utopijną strukturą
wzajemnych poklepywań i umizgów, prowadzoną przez parę najszczęśliwszych,
którzy „kochają swoją pracę”, „spełniają marzenia” i doradzają to innym.
BWC to małe uniwersum,
kawiarniany mikroświat o bardzo wyraźnie zarysowanych granicach. Wchodzisz i
czujesz to od razu, atmosfera ma coś przeszywającego, świdrującego. Powietrze
jest gęste i tłuste od uśmiechów, wszystkich tych powierzchownych i lukrowanych
pozdrowień, zapytań i opowiastek. Przyznam, że po którejś wizycie tych
uśmiechów już nie było. Był rodzaj nieco zaniepokojonej ciekawości, badawczych
spojrzeń. Czułem, że już tutaj nie pasuję, nie odnalazłem się w tej konwencji
wzajemnych uścisków i heheszków z fejsa.
I znowu zrobię – na kontrze –
analogię. Taki sopocki Las na przykład. Też mały, też możesz siedzieć zupełnie
przy barze. I nic, jest luz, nikt nikogo nie świdruje i nie sonduje. Chcemy -
pogadajmy. Nie chcemy – dopijamy, zwijamy się. Lekko, fragmentarycznie, epizodycznie,
jak u Jarmuscha.
Tymczasem BWC tej elementarnej
wolności nie daje. Wchodzisz, masz uklęknąć w podziwie, obdarzyć miejsce
wdzięcznością i miłością. Przyjąć jego warunki. A one są, unoszą się w
powietrzu. I wcale nie są subtelne. Wyczuwalna jest presja na wtopienie się, na
zintegrowanie. Ale to nie jest szczera integracja, nie, ona jest podszyta
modusem biznesowym: jesteśmy fajni,
kochamy swoją pracę, wszyscy nas lubią, przychodź do nas, kupuj u nas, bo my
kochamy swoją pracę. A do tego infantylne, że aż zęby bolą.
BWC ukuło z tego swój fundament: my kochamy swoją pracę. I powtarzają to
wszędzie, mantrują nabożnie, na zmianę z: jesteście
wspaniali, to dzięki wam, spełniamy
marzenia, rozwijamy się itd. Byliście
niesamowici, zjedliście wszystko, to dzięki wam możemy się rozwijać, bo my
kochamy swoją pracę. Przyznam, że regularna lektura fejsa BWC to rzecz
ciężkawego kalibru. Posty, jak wiadomo, wrzucane są codziennie. Przeważnie
według jednej sztancy: kilka ciast, filiżanka, kwiatek, stolik, u nas miło, ekstra ciasta i masa pozytywnej energii,
to będzie ekstra dzień, jesteście niesamowici, dziękujemy, wspieracie nas. Słodko,
bardziej słodko, BWC. Generalnie rytmicznie i powtarzalnie, ale z wielką
determinacją, by nie pozwolić o sobie zapomnieć. Po którymś z kolei poście
stężenie cukru robi się nieznośne. Zero jakiegokolwiek dystansu do siebie.
Posty emocjonalnie łopatologiczne, naiwne, ale - trzeba oddać – wciąż z mocą
motywowania odbiorców.
Chyba nie zdarzył się dzień bez
postu na fejsie. Nierzadko bywają kilka razy dziennie, często sponsorują posty.
Chcą być widzialni, są głośni. Nie polubiłem ich na fejsie, ale kilka razy
byłem nagabywany do napisania recenzji, bo odwiedziłem ich stronę. Żądni sławy
i poklasku, ale i pewni, że noty będą tylko dobre. A jednocześnie cały czas świadomi,
że budują (zbudowali) armię własnych wyznawców, którzy ruszą na znak, gdy coś
zadzieje się niepomyślnie, gdy ktoś ośmieli się coś skrytykować, gdy ktoś
wytknie rysę na tym wypieszczonym obrazku.
Nie spotkałem lokalu, który tak
często wykrzykiwałby te dziękczynne slogany o umiłowaniu klientów. Zachowam
chłodny dystans, bo to afekt wykalkulowany. Nie o miłość tu chodzi, a o fejm. I
portfel.
Oczywiście, istnieje szansa, że
chodzi tutaj o jakąś piramidalną naiwność, jakąś gigantyczną infantylną
prostolinijność. Jednak sądzę, że bardziej realną opcją jest celowe,
wykoncypowane działanie. To zwyczajny model biznesowy: zamaskowany interes, oparty
na emocjach, wyłuszczonych łopatologicznie, mechanicznie powielanych,
konwencjonalnie odklepywanych. Trzeba
lubić ludzi, trzeba być sobą. Bo my nikogo nie kopiujemy. Bo my kochamy swoją
pracę.
Swoją drogą, to uwielbienie dla
lokalu, utwierdzane i wymuszane przez kolejne wpisy, ta wiecznie rozgrzana i
nakręcona atmosfera jakiegoś miłosnego napięcia jest dla mnie przerażająca. Cały
czas budowane jest natrętne poczucie wspólnoty, jakiejś wydumanej solidarności,
jakby w podtekście czaił się jakiś wróg, jakieś zagrożenie. To jest sekciarstwo
w czystej postaci. Natrętne, obezwładniające, przeszywające. Cwana wola mocy
upudrowana przymilnością i słodkim (za słodkim) ciastem. Psychocukier.
Przeszło rok temu skończył się gdyński
Mikroklimat. To było miejsce z pomysłem, ale i z prawdziwą pokorą, nie taką
deklarowaną. Kilka ich pomysłów wciąż żyje: przetwarzają je inne kawiarnie,
choćby Retro ze słoikami w deserach. To była kawiarnia bezpośrednio
rywalizująca z BWC (w finalnym okresie swojego żywota). Ten sam target, ten sam
rewir. W miarę, jak rozkręcało się BWC, klimat dla Mikroklimatu stawał się
coraz bardziej cieplarniany. Wysychał. A BWC rozkwitało. Ze swoją wolą
ekspansji, mobilizowania szeregów i motywowania wyznawców.
BWC jest turbokawiarnią. Włodarze
biznesu do niewielkiego kawiarnianego konceptu podłączyli turbosprężarkę.
Analogia motoryzacyjna sama się narzuca. To typowy dałnsajzing, wyżyłowany do
granic, wciąż testujący i przesuwający granice swojej wytrzymałości. Wciąż
żądny kolejnych porcji mocy, pazerny na uznanie i uwagę. Zastanawiam się, na
ile starczy im paliwa. Kiedy ten turbodoładowany silnik zacznie się zacinać?
Czy w ogóle? Bo widzę, że wokół BWC zbudował się cały złożony konglomerat
umiłowanych i rozmiłowanych, który nie dopuszcza (i nie przepuszcza) żadnej
krytycznej uwagi. Taki słodki monolit, który nie pozwoli, by o swoim cielcu
mówić inaczej niż piątkami na fejsie. Dla mnie to jest duszne i niezdrowe. I
tym chętniej wbijam w BWC szpilkę.
Jakkolwiek to zabrzmi: kawiarnia
nie jest tylko kawiarnią. Ściślej: nie jest tylko kawodajnią. Nie chodzi tylko
o kawę, ciasta czy co tam jeszcze. Kawiarnia buduje tożsamość: własną,
konsekwentnie, systematycznie, nierzadko bez blichtru, ochów i achów czy
zapewnień o własnej wyjątkowości. Niestety, im więcej i głośniej trąbisz na swój
temat, jak bardzo ważny jesteś, tym bardziej jesteś tylko wannabe ważny.
Znam dwie kawiarnie, które
wypracowały nie tylko własną silną tożsamość, ale i własne kawiarniane ego.
Jedną jest poznańska Cafe La Ruina[1]. Jest
to ego (po)nowoczesne, samoświadome, dumne i niechętne krytyce, ale i
refleksyjne, zmienne, niepozbawione dystansu. Drugą jest BWC, tyle że ich ego
oczywiście poza tym, że duże i maskowane przymilnymi uśmiechami, jest niestety
także naiwne, infantylne. Owszem, zdaję sobie sprawę, że są zaangażowani,
starają się, troszczą o jakość. Niestety w tym wszystkim przeszkadza mi to ich
napompowane ego. I to właśnie ten ich pasywnie-agresywny egotyzm przebrany w
nieszczere słodziutkie futerko jest dla mnie zasadniczą przesłanką dla tej
recenzji.
Muszę w tym wszystkim przyznać,
że BWC znakomicie nakreśliła swój biznesowy kawiarniany modus. Bardzo sprawnie
odczytują i wpisują się charakter współczesnych trendów. Z jednej strony - gra
na emocjach, wdzięczność, dziękczynienia, uśmiechy i miłostki. Czysty marketing
emocjonalny. Z drugiej - z ochotą przyjęli rolę kołczów. Nie tylko kawowych,
nie, kołczów od wszystkiego: od zakładania biznesu, wspierania, rozdawnictwa
„pozytywnej energii”. To jakiś odprysk zjawiska, które roboczo nazwę
„kołczyzacją” rzeczywistości, w której każdy jej wyspecjalizowany sektor
potrzebuje odrębnych mentorów: trenerów, ekspertów, doradców, motywatorów.
Potrzebni są osobiści dietetycy, personalni trenerzy krosfiterzy, doradcy i
mędrcy, ponowocześni oświeciciele odnośnie celów i strategii, nieważne czy
biznesowych czy miłosnych. Specjaliści, którzy poznają (za ciebie) twoje
prawdziwe potrzeby i szlachetnie podzielą się sposobami, jak je zaspokoić. BWC
skwapliwie i ochoczo wcielają się w rolę takich kołczów. Nie chcą tylko robić
kawy czy piec serników nutella, kit-katów czy marsów (nawiasem mówiąc, skąd
taka bezwarunkowa miłość do korpobatonów?). Oczywiście kawowymi kołczami wciąż
pozostają, bo cała ta trzeciofalowa kawowa rewolucja służy właśnie temu, aby
uświadomić, że kawy musisz się nauczyć. A dokładnie to ktoś musi cię nauczyć, ktoś musi poprowadzić i pokazać. Trener
zwany baristą.
I jeszcze jeden – last but not least – trop w zrozumieniu
fenomenu BWC. Toż to Gdynia w pigułce. Bezkrytyczni Gdyniofile rzucili się na
BWC z histeryczną miłością, bezkrytycznie i frenetycznie obwieszczając ją
najlepszą kawiarnią w Trójmieście, ba nawet i Polsce. Nie mam nic do Gdyni, ale
kłuje mnie i uwiera ten nienaruszalny gdyński mit: miasta nowoczesnego,
przedsiębiorczego, inwestującego na niezwykłą i zupełnie niespotykaną skalę.
Bijącego Gdańsk o kilka głów. Tymczasem, jak zręcznie ujął to kolega, gdynianin
z krwi i kości, mocno obeznany z realiami tego miasta: „pod względem inwestycji
Gdynia przy Gdańsku to Łomża”.
BWC to Gdynia w soczewce: lokal
okrzyczany miłością plemienną, gwałtowną, bezrefleksyjną, nieznoszącą żadnej
trzeźwej krytyki. Ukochany pospiesznie i bez pytań. Tak jak to miasto.
Zostaję w Gdańsku.
[1] Cafe
La Ruina z poznańskiej Śródki jest już z pewnością lokalem o sławie
ogólnokrajowej. I to nie tylko za sprawą znakomitej komunikacji fejsowej, ale –
przede wszystkim – dzięki atlasowi z
przepisami „Lubię”, w którym znalazły się przepisy na bardzo popularne
Ruinowe serniki. W niektórych trójmiejskich kawiarniach zapanowała moda na
wypieki a la Ruina: karierę zrobił zwłaszcza sernik o mango. Trochę gorzej, że
nie zawsze idzie to w parze z powołaniem się na źródło inspiracji, ba, zdarzały
(i zdarzają) się przypadki, że brak jakiejkolwiek wzmianki o faktycznym
autorstwie receptur. W skrajnej postaci zauważyłem to ostatnio w gdyńskiej Cafe
Cup and Cakes, w której nawet oryginalną Ruinową nazwę „banofil” przyjęto jako
własną (podobnie jak przepisy na sernik mango i czekoladowy).