Melanż to świeże miejsce, które wykluło się na przełomie lipca-sierpnia
tego roku w ścisłym centrum Wrzeszcza, tuż pod bokiem Starbaksa. Wydawać by się
mogło, że tego typu sąsiedztwo „zobowiązuje” a Melanż będzie jakoś polemizował
ze Starbaksem, że przedstawi jakąś lokalną alternatywną opcję wobec globalnej sieciówki.
Tym bardziej, że w taki oto sposób został przedstawiony (o czym mogliśmy czytać
TU). Kawiarnia przedstawiona została jako miejsce „domowe”, gdzie gość uraczony
zostanie domowymi ciastami, pierogami i takąż atmosferą. Nic z tych rzeczy.
Melanż żyje w swoim świecie, trwa niezakłócenie skutecznie zaimpregnowany wobec
współczesnych kawiarnianych trendów, także tych stojących w opozycji do
globalnych, zunifikowanych kawiarnianych marek.
Wnętrze jest sterylne, puste, wręcz opustoszałe. I nie chodzi tylko o brak ludzi, ale przede wszystkim o pustkę estetyczno-energetyczną. Być może tliła się w Melanżu kiedyś jakaś energia, może wkrótce po otwarciu miejsce jakoś żyło, teraz jednak wszystko się ulotniło. Pozostało nieładne miejsce, przystające bardziej do kanonów prowincjonalnej restauracji z lat dziewięćdziesiątych, kiedy minimalistyczne zestawienie skaju („ekologicznej skóry”) i emdeefu (z niego wykonane są meble) wyznaczało bezpieczne estetyczno-funkcjonalne standardy. Dzięki takiej stylistyce wnętrza dzisiaj Melanż jest miejscem po stokroć anachronicznym. Nie pasuje ani do starszych pań w obowiązkowych nakryciach głowy, ani do młodych rodziców z małymi dziećmi, dziećmi, ani do studentów, ani tym bardziej do hipsterów, których w sąsiednim Starbaksie pewnie pełno.
Wnętrze jest sterylne, puste, wręcz opustoszałe. I nie chodzi tylko o brak ludzi, ale przede wszystkim o pustkę estetyczno-energetyczną. Być może tliła się w Melanżu kiedyś jakaś energia, może wkrótce po otwarciu miejsce jakoś żyło, teraz jednak wszystko się ulotniło. Pozostało nieładne miejsce, przystające bardziej do kanonów prowincjonalnej restauracji z lat dziewięćdziesiątych, kiedy minimalistyczne zestawienie skaju („ekologicznej skóry”) i emdeefu (z niego wykonane są meble) wyznaczało bezpieczne estetyczno-funkcjonalne standardy. Dzięki takiej stylistyce wnętrza dzisiaj Melanż jest miejscem po stokroć anachronicznym. Nie pasuje ani do starszych pań w obowiązkowych nakryciach głowy, ani do młodych rodziców z małymi dziećmi, dziećmi, ani do studentów, ani tym bardziej do hipsterów, których w sąsiednim Starbaksie pewnie pełno.
fot. Kawiarnia Melanż
fot. Cafe Brzytfa
Fot. Cafe Brzytfa
Melanż jest miejscem smutnym. Przygnębiającym, bo pokazuje (niestety)
śmierć marzeń. W czasach, gdy wszędzie trąbi się, że trzeba marzyć, bo to co
się wymarzy, musi się spełnić, Melanż brutalnie wkłada w kij w szprychy: nie
warto spełniać swoich marzeń, gdy na ich realizację nie ma się pomysłu. Bo na realizacji
tak naprędce skleconych pomysłów można się przejechać. W Melanżu, jak czytamy
(TU) dużo było marzeń: o własnej kawiarni, o własnych ciastach, pierogach,
stolikach i gościach, realizacji pewnej kulinarnej alternatywy. Zabrakło jednak
wysiłku, żeby wesprzeć je jakąś wizją, planem, koncepcją, stylem, jakąkolwiek
pogłębioną refleksją, no i co najważniejsze jej spójną realizacją. Uruchomienie
Melanżu – w jego dotychczasowej wątpliwej formule - jest chyba strzałem w
kolano. I nie chodzi o to, że zła lokalizacja, trudna konkurencja, że mało
ludzi. Lokalizacja jest dobra, sąsiedztwo synagogi i gminy żydowskiej to
niewątpliwy atut. Jednak w ofercie
Melanżu, poza stereotypowym obrazkiem Żyda liczącego monety (oj oj) brak
jakiegokolwiek odwołania do tej tradycji (co arcyciekawe znajdziemy tam
składniki obecne w tej tradycji: kardamon, daktyle). Oczywiście, szanujemy to, że
nie każdemu z tą tradycją jest po drodze.
Sprawiedliwie odnotujmy plusy: pierwszy plus fakt, że wszystkie
ciasta są domowej produkcji, dodatkowo zaś mogą być spożywane przez diabetyków. Właścicielka skwapliwie zdradza ich komponenty i
wartości odżywcze. Drugi to obsługa samej właścicielki (rzadkość): nienarzucająca się, dyskretna, uśmiechnięta, subtelna. Fakt ten sprawił, że w Melanżu czuliśmy się swobodnie, prywatnie. Niewątpliwym atutem naszej wizyty było pyszne ciasto daktylowe. Okazało się wilgotne, oblane świetną okołakajmakową polewą z ciemnego muscovado. Było warto. Z pewnością kontrowersyjne było upstrzenie talerzyka kleksami jakiegoś żółtawego przemysłowego sosu (po co???). I nie chodzi o sam smak sosu, to po prostu wyglądało nieapetycznie (!). Smaczne ciastko zepsute fizjologiczną dekoracją talerzyka.
W trakcie naszej wizyty dostępne były jeszcze: ciasto marchewkowe, szarlotka i sernik. Ale i tu niestety pojawia się łyżka dziegciu: nie wszystkie ciasta wyeksponowane w małej witrynce (która wszak służy komunikacji z klientami i ma inspirować do konsumpcji) zachęcały do bliższego poznania. Sernik był wyraźnie zeschnięty, niemal szklisty, pewnie nie najświeższy, o ciężkiej klocowatej strukturze, która w miarę upływu czasu ciąży coraz bardziej. Szarlotka, o przerośniętym, również zleżałym, zbitym spodzie, przykryta została bezową pierzyną. Za taką raczej nie damy się pokroić.
W trakcie naszej wizyty dostępne były jeszcze: ciasto marchewkowe, szarlotka i sernik. Ale i tu niestety pojawia się łyżka dziegciu: nie wszystkie ciasta wyeksponowane w małej witrynce (która wszak służy komunikacji z klientami i ma inspirować do konsumpcji) zachęcały do bliższego poznania. Sernik był wyraźnie zeschnięty, niemal szklisty, pewnie nie najświeższy, o ciężkiej klocowatej strukturze, która w miarę upływu czasu ciąży coraz bardziej. Szarlotka, o przerośniętym, również zleżałym, zbitym spodzie, przykryta została bezową pierzyną. Za taką raczej nie damy się pokroić.
Fot. Cafe Brzytfa
Fot. Cafe Brzytfa
Założyciele/właściciele Melanżu póki co dostają niestety dwóję (ocenę wedle starej skali
czyli niedostateczną). Przede wszystkim za to, że nie zbudowali (bo nie pokusili się o to) tożsamości miejsca. Nie odrobili lekcji, nie zapoznali się z konkurencyjnym
otoczeniem, nie przedstawili jakiejś własnej, sensownej, komplementarnej
propozycji. Odrębności lokalu nie załatwią przecież wyliczenia
kaloryczne w menu ani sporadycznie organizowane koncerty. To dziwi, gdyż nie-słodka oferta kulinarna lokalu wydaje się być całkiem ciekawa. Jednak nieciekawe i nietrafione wnętrze skutecznie ją zakrywa. Tu zresztą pojawia się zasadne pytanie: czym dokładnie jest Melanż? Restauracją - co sugerowałby fakt obecności słonych przekąsek/obiadów/lunchy/... czy kawiarnią? Póki co rozstajemy się z tym miejscem, ale na pewno tu wrócimy.
Fot. Cafe Brzytfa
fot. Kawiarnia Melanż
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz