Mała Czarna, Gdańsk, ul. Węglarska
Każde nowe miejsce na
jakiejkolwiek gastronomicznej mapie powinno zadać sobie fundamentalne pytanie:
jaki jest sens mojego pojawienia się? W jaki sposób, czym (i czy w ogóle) będę
pozytywnie odróżniać się od konkurencji? Chodzi o podstawowe rozstrzygnięcia co
do koncepcji lokalu, które pociągają za sobą konieczność kolejnych decyzji, już
bardziej szczegółowych: na czym polegać będzie inność wnętrza, atmosfery, serwowanych
produktów, etc. To jest elementarz, bez jego opanowania nie a mowy o skutecznej
komunikacji lokalu z gośćmi (realnymi i potencjalnymi) i konkurencyjnym
otoczeniem.
Wątpliwe, aby takie pytania
zadały sobie właścicielki kawiarni Mała Czarna. A nawet jeśli zadały, to,
naszym zdaniem, nie udzieliły zadowalających odpowiedzi. Mała Czarna wykluła
się latem tego roku w najściślejszym centrum Gdańska, tuż pod bokiem silnych
konkurentów: Cafe Factotum, Retro, Tekstyliów, Balsamu czy Psa i Róży.
Konkurencja może jednak spać spokojnie, bo Mała – chociaż buńczucznie opisuje
się jako „pleasurable venue where design and culture meet with homemade cakes”
- okazuje się faktycznie mała. Albo jeszcze mniejsza.
Pierwsza wizyta w Małej Czarnej
Otwieramy drzwi, wchodzimy, właścicielka
natychmiast podrywa się z miejsca z pytaniem, co może zaoferować (!?). Od
samego początku mamy wrażenie bycia obserwowanym. To nie jest komfortowe
wrażenie, wręcz biegunowo odległe od tego, czego chciałoby się oczekiwać od
miejskiej kawiarni. Irytują pytania: czy podać coś słodkiego do kawy? Czy zamówimy
coś jeszcze? To bolączka wielu lokali, których obsługa w druzgocząco mało subtelny, a przy tym błyskawiczny sposób uświadamia gościom, jaki jest właściwy sens ich przybycia.
Muszą zamówić, od razu, bez ociągania się. Tak właśnie bywa, gdy miła skądinąd obsługa
(w innych kawiarniach) bezszelestnie pojawia się przy stoliku z kartami menu
zanim jeszcze gość zdąży wybrać krzesło, nie mówiąc o rozebraniu się. To nawet
nie tyle mało delikatne, ile nawet irytujące. To także przejaw niezwykłej
desperacji w polowaniu na klienta: przytłoczyć, zakneblować ofertą i szybko
wpędzić w pułapkę zaangażowania i konsekwencji.
Co jest raczej rzadkością w
trójmiejskich kawiarniach: w Małej Czarnej obsługuje (współ)właścicielka
lokalu. Stara się być bardzo miła, pomocna, zainteresowana, zadaje dużo pytań. Panuje
jednak nieco nerwowa aura. Nie czujemy się tu dyskretnie i powodem nie jest tylko
fakt pustego lokalu (jesteśmy jedynymi gośćmi).
Miła pani zapewnia, że ciasta są
domowej produkcji. Zamawiamy Pavlovą. To ponoć specjalność zakładu
przygotowywana przez jedną z właścicielek osobiście według własnego, domowego
przepisu (o czym możemy czytać TU). Pytamy więc o ciastko marchewkowe. Niestety, okazuje się, że „piekarz”
jeszcze nie dowiózł wszystkich ciast, choć przecież jak stanowi motto umieszczone na karcie menu, wizytówkach i ulotkach MC ciasta mają być domowej produkcji.
W lokalu w ogóle nic nie zaprasza do
jedzenia, kulinarnie jest smutno, tak jakby wszystko już przebrzmiało: mała
witrynka chłodnicza, niezbyt czysta, niezbyt estetyczna. W niej kilka babeczek
z bitą śmietaną (jedna mocno rozlazła), dwa ciasta: dwa kawały wspomnianej
bułkowatej pancernej szarlotki, ułożone jeden na drugim, jak na solidnym
rusztowaniu; także sernik, mocno wyrośnięty, nadmuchany węglanami i utuczony
cukierniczą fryturą. Kilka smętnych pomarańczy i pucharek malin.
Fot. Cafe Brzytfa |
Fot. Cafe Brzytfa |
Fot. Cafe Brzytfa |
Zdajemy się na dość dobitnie zasugerowaną
propozycję, czyli klasyka kawiarnianych ciast – szarlotkę. Niestety trafiamy na
wyrób najbardziej beznadziejny z możliwych. Dwie grube bułowate warstwy przemysłowego
ciasta półkruchego (obficie nafutrowanego tłuszczem cukierniczym) przedzielone
jabłecznopodobnym musem (z dużą ilością skrobi ziemniaczanej), na spodzie z „koniecznym”
akcentem truskawkowopodobnej frużeliny. To prawdopodobnie jeden ze sprytnych
sposobów, by jabłko nie zmieszało się z ciastem. Na zewnątrz pomazane przeźroczystą, świecącą gładzią niewiadomego składu. Standard ohydno-cukierniczy.
Do tego ciastko jest przeraźliwie zimne, co zwiększa wrażenie jego tłustości na
podniebieniu. Po jednym kęsie odkładamy ciastko
- szkoda zdrowia i centymetrów na biodrach. Pani widząc zaistniałą
sytuację, dowiedziawszy się że ciastko, delikatnie mówiąc, było bardzo
niesmaczne, mimo zmieszania skwapliwie kasuje całość kwoty, nie proponując ani
rabatu, ani jakiegokolwiek innego zadośćuczynienia.
W MC jest smutno. Z głośników smęci
Chilli Zetka i to smęci podwójnie, nie tylko doborem muzyki, ale też brakiem
inwencji. Włączenie radia to gest prosty, jest w nim akt poddania się,
uległości wobec zróżnicowanych gustów gości, a tym samym uchylenia się od próby
zbudowania tożsamości miejsca w oparciu o repertuar muzyczny. Mała Czarna zdaje
się na bezpieczny (?) ślepy los: oddaje swoje wnętrze we władanie radiowej
plejlisty. Naszym zdaniem to zły wybór. Droga na skróty.
Mimo niewątpliwego dysonansu
wywołanego pierwszą wizytą jeszcze tu wrócimy. Może to tylko pierwsze wrażenie
a sam lokal zyska przy lepszym poznaniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz