czwartek, 16 października 2014

Kurhaus, Wrzeszcz, ul.Aldony/Wajdeloty










Kurhaus, Wrzeszcz, ul.Aldony/Wajdeloty

Dzisiaj miejsce całkiem szczególne, któremu – od razu uprzedzę – należy przyklasnąć.

Kawiarnia w gdańskim centrum, wydeptywanym przez przyjezdną gawiedź zza morza czy powiatu to nie jest posunięcie obarczone jakimś szczególnym poczuciem misji, czy też specjalnie ryzykowne. Innym kalibrem jest jednak podpięcie się pod rewir ani turystyczny, ani gastronomiczny. Dolny Wrzeszcz i pięknie rewitalizowana ulica Wajdeloty. I Kurhaus, który ulokował się u zbiegu Wajdeloty i Aldony.

Przyznam wyjątkowo, że o ocenie miejsca dziś musi zdecydować jakaś mocno subiektywnie odczuwana symbolika całego otoczenia. Za każdym razem w Dolnym Wrzeszczu, szczególnie w rejonie wajdelockim mam silne wrażenie oniryczności miejsca, jakiejś jego surrealności, trochę niepokojącej, trochę przyśnionej. I to pomimo ludzi na ulicy, widzę opustoszałe senne miasto, ot takie wrażenie przechadzki o trzeciej nad ranem, trochę teatralne skorupy, trochę da Chirico. W ciąg tego doświadczenia wpisał mi się Kurhaus. I co ciekawe, wcale nie odbieram tego jako przypadek.

Kurhaus nie jest bowiem miejscem letnio-neutralnym, choć minimalistyczny, to gęsty od znaczeń, porusza się po dość psychodelicznych rewirach. Być może to wyłącznie moje odczytanie tej estetyki, możliwe, że dla innych to po prostu solidna funkcjonalna stylistyka z lat sześćdziesiąto-siedemdziesiątych. Ani oniryczna, ani toksyczna.

Lokal jest do bólu konsekwentny w wystroju. Są stare mebelki, ale stare inaczej niż w retro kawiarniach. Niektóre krzesełka czy stoły znam bardzo dobrze z czasów swojego dzieciństwa, przy czym nie jest to wspomnienie, do którego chciałoby się przytulić jak do pluszowego misia. Konsekwentna linia wnętrza jest tyleż spójna, ile kostyczna i sucha, we mnie osobiście wzmaga poczucie wyobcowania, a gołe ściany przywodzą na myśl niechciane odwiedziny w niewykończonym ciotecznym em ileś tam dawno temu. Nie jest ciepło, a chciałoby się ogrzać jesienią we wnętrzu, które nawet niech udaje, ale niech ogrzewa. We wnętrzach w rodzaju Kurhausu wyczuwam napięcie, niech będzie że międzypokoleniowe, z gruntu estetyczne, ale skoro za estetyką pokornie podąża też jakaś wizja świata, to i ontologiczne również: my nie udajemy, my nie lubimy na staro, my lubimy nowocześnie, my prawdziwi, niezapatrzeni w jakieś emeryckie kaprysy, etc.

Niepokój podkreśla muzyka, słychać wybrana z rozmysłem, mocno alternatywna, ze zbliżonym do stylistyki wnętrza retro-analogo-nerwem (nie zrekonstruuję autorów, niech to będą jakieś klony Stereolab czy Skalpela). Zapewniam, to nie mój wymysł, wejdźcie do Kurhausowej łazienki, a w pierwszej chwili poczujecie się jak przybysze z matplanety.

Wnętrze, choć zupełnie nie z mojej bajki, zasługuje na uwagę. Gorzej, że ten minimalizm rozpanoszył się też w kuchni. O tyle, o ile minimalizm estetyczny może stanowić punkt do dyskusji, to skrajna oszczędność oferty kulinarnej jest strzałem w stopę, nie widziałem tabliczki z info, że lokal dla dietetyków. Patrząc złośliwie, należałoby zakwalifikowac Kurhaus jako logiczny kolejny punkt na skali wielkomiejsko-hipsterskich fobii jedzeniowych. Ani vege, ani glutenfree, po prostu: foodfree. Pełen komfort, nic nie kusi, i żadnych wyrzutów, żołądka czy sumienia. Prawdziwy comfort food. Anorektyczny raj.

I to jest największe działo, jakie wytoczę Kurhausowi. Nie ma w nim żadnej spożywczej pokusy, jest po prostu miejscem wolnym od jedzenia, a to nie przystoi żadnej kawodajni. Owszem, jest kawa (z Coffee Proficiency), naturalnie są hipsterskie zalewajki: dripki i chemki. Nie może oczywiście zabraknąć glamurowatych alter-drinków: friców, wastoków, mijomatów, itd. Polityka sprowadzania gotowców ma krótkie nogi: nie tylko, że nie buduje odrębności miejsca w stopniu takim, jak czyniłoby to oferowanie napojów produkcji i inwencji własnej, ale też na dłuższą metę okazuje się mało racjonalna ekonomicznie.

Gdy pojawiłem się po raz pierwszy, z rzeczy spożywczych (nie napojów) dostępna była jedynie wegańska tarta okołoczekoladowa, zamawiana z sąsiedzkiego Avocado. Pani właścicielka w ujmujący sposób zaproponowała wyjście po pączki do pobliskiej cukierni, bo „i tak miała po nie dzisiaj pójść”. Rozumiem potrzebę dobrej komunikacji z otoczeniem, ale podawanie ciast z wegańskiego bistro baru albo przemysłowej cukierni A. Paradowskiego (obok) określiłbym jako piramidalną bzdurę. Po co dublować pomysły, niektóre zupełnie nieudane, inne co najmniej specyficzne? Aż prosiłoby się o zadbanie o własne niepowtarzalne wypieki, bynajmniej niewegańskie, przeciwnie, z dużą ilością masła, i na przekór cukierni Paradowskiego, domowe i smaczne. Pączek od Paradowskiego był cukierniczym potworkiem, fryturowym klasykiem, wręcz absurdalnie kokosowym w posmaku. Mocno wyrośniętym, nie tylko cieleśnie, ale i cenowo, bo z 2,2 pln w cukierni awansował na 5 pln w kawiarni. Przed wizytą w Kurhausie zalecałbym zaopatrzenie się w pączka w cukierni, będziecie o 2,8 pln na plusie.

Oczywiście, w grę wchodzi jeszcze taka możliwość, że Kurhaus wcale nie ma jakichś wielkich kawiarnianych ambicji, że chce być taką środowiskową świetlicą dla lokalnych artystów i hipsterów. Takim nowoplemiennym punktem zbornym, w którym spotkamy się i wypijemy. Jest to możliwe, zważywszy na bardzo mocno zakreślone granice tego miejsca i wyrazistą stylistykę, która bynajmniej nie jest inkluzywna, nie zaprasza, raczej wyklucza, bo nie wyobrażam sobie pań ok. sześćdziesiątki, które regularnie posiadują w Kurhausie. A jeśli by tak miało być, to życzę, bo w gruncie rzeczy i pomimo wszelkich sarkań jakoś to miejsce lubię, żeby Kurhaus  nie stał się w dosłownym sensie kurhanem.

P.S. Kurhaus to z niemiecka dom zdrojowy albo sanatorium, dla kawiarni nie jest to oczywiste imię, stąd i skojarzenie z tym sanatorium spod Klepsydry. I faktycznie, przyznam, że Kurhaus sugeruje i buduje podobny świat, duszny i niepokojący, w którym rekwizyty zmieniają się wprawdzie z przedwojennych na powojenne, ale litera tekstu pozostaje zbliżona. W pierwszym fejsbukowym wrażeniu nazwa wydała się twarda i kanciasta, jakoś nieprzystająca do kawiarni, która niby powinna być bardziej kobieca i pluszowa. Okazuje się jednak, że działa, dobrze działa.

czwartek, 2 października 2014

Retro, Gdańsk, ul. Piwna. Przymiarki.










Retro, Gdańsk, ul. Piwna 
(przymiarki)

Piszemy „przymiarki”, bo temat jest szeroki, nie da się go wyczerpać pojedynczą recenzją. Znamy Retro dobrze, nie tak długo jak Pikawę (bo jest znacznie młodsze), pewnie odcisnęliśmy na Retrowych pluszach mniej wyraźne ślady niż na tych z konkurencji, nie zmienia to jednak faktu, że orientujemy się w materii.

Retro jest miejscem dużym. Nie rozmiarem, bo ten okazał się za mały dla rozrastającej się kilka lat temu Pikawy. Nie, bynajmniej, lokal nie jest malutki, jest w sam raz na kawiarnię, która wszak zarobić musi na czynsze z gdańskiej strefy prestiżu, ale jednocześnie chce pozostać świadoma własnej przestrzeni i mieć nad nią pełną kontrolę. Dlatego Retru (będziemy deklinować) nie zagraża widmo molocha czy kawowej stołówki, o którą przecież całkiem łatwo otrzeć się, gdy wola ekspansji przesłania troskę o jakość i duszę.

Nie, Retro w tym sensie duże nie jest. I dobrze.

Natomiast duże to ma Retro ambicje. I tutaj przyklaskujemy, bo nic tak dobrze nie robi wszelakiemu gastrobiznesowi jak ambicja, którą rozumiemy w tym przypadku jako misję zmieniania się, dopasowywania, reagowania na zmienne warunki, nie tylko atmosferyczne. Retro jest jak dobry uczeń w szkolnej ławce. Chce być prymusem, częstokroć czuje, że już nim jest. Nie mamy nic do prymusów, choć jakoś tak z doświadczenia pamiętamy, że bywają nudziarzami.
Takie trochę mamy wrażenie, że Retro już zafundowało sobie specyficzną intronizację do wąskiego – może jednoosobowego? - panteonu najlepszych trójmiejskich kawodajni. Nie o to, że widzimy w tym coś z gruntu złego. Samowiedza potrzebna jest kawiarnikom, bo zakłada, że są świadomi konkurencyjności swojego miejsca na tle innych lokali. Sądzimy zatem, że warunkiem poczucia wyjątkowości własnej kawiarni jest uprzednie podjęcie komunikacji z konkurencyjnym otoczeniem i na jej podstawie wypracowanie własnych propozycji. Oczywiście lepszych i smaczniejszych. Sęk w tym, że ta inność oferty Retro nie zawsze jest taką do końca. Bardzo chce wyglądać na taką wyglądać, ale może trochę tracić przy bliższym poznaniu.

Co widzimy w Retrowych ambicjonalnych dążeniach?
1.Chcemy mieć najlepszą kawę.
2. Chcemy mieć najlepsze ciasta.
3. No i zasadniczo: chcemy mieć najlepszą i najładniejszą kawiarnię, najlepiej „z duszą”.

I zasadniczy problem w tym, że to „chcemy” stało się dla Retro tożsame ze stanem faktycznym. Zastanawiamy się, czy wypada pisać, że jest się „kawiarnią z duszą”, jak czyni to Retro, czy też lepiej wstrzymać się z takimi autodeklaracjami i pozwolić samym gościom wyciągać tak poważne wnioski.
Dostrzegamy starania Retro: aby było jak najbardziej naturalnie, ekologicznie, trochę lokalnie, zgodnie z najbardziej ucywilizowanymi reżimami dietetycznymi: bez białego cukru, bez glutenu czy wegańsko. I doceniamy, bo Retro faktycznie odstaje tutaj na plus od większości konkurencji.
Po pierwsze – kawowo, bo konsekwentnie promuje ziarno z warszawskiej Java Coffee Company, często wspomagając się produktami prestiżowych europejskich palarni. Znajdziemy też w Retro różne hipsterskie wynalazki: dripy i chemexy, jakby komuś znudziła się ich nowiutka Faema.
Po drugie, ciasta w Retro są unikatowe. Nawet jeśli nie zawsze ze względu na wyjątkowy smak, to z pewnością znajdziecie je tylko i wyłącznie w Retro. Bo pieką je sami, konkretnie pani właścicielka. To oczywiście automatycznie nie musi oznaczać ich niezwykłej jakości. Owszem, znajdują się wypieki rewelacyjne, ale też i zupełnie zwyczajne. Na przykład Retrowa szarlotka jest ciastkiem banalnym, a na oko częstokroć wręcz odpychającym: wyobraźcie sobie dwie warstwy grubego bułowatego ciasta przełożone brunatnym nadzieniem. Aż dziw, że taki twór permanentnie gości w Retrowej witrynce, nawet pobieżna lektura kulinarnych blogów wystarczyłaby, aby jabłeczny niewypał zastąpić smaczną szarlotką, która tę z sąsiedniej Pikawy wysadziłaby wysoko w powietrze. Ale niech jedno nieudane ciastko nie przesłoni nam całego obrazu. Ciasta w Retro są generalnie dobre i uczciwe, nawet jeśli trzeba wysupłać kilkanaście złociszy za kawałek. Ogromny plus za elastyczność oferty: ciasta zmieniają się sezonowo, także desery, dodatki czy napoje.
Po trzecie, w Retro widać troskę. Lubimy biznesy zatroskane: o jakość, o produkt, o wyróżnianie się. Niby normalne, ale w gdańskim kawodajnym światku wcale nieczęste. Retro odstaje na duży plus. Sęk w tym, że można zrobić tutaj jeszcze więcej, na przykład nie podpierać się przemysłowymi syropami w napojach (herbatach), które deklaratywnie mają być bardzo eko i slow. Dlaczego malinowa herbata w Retro nie ma malin, ma za to syrop Rioba (albo Paola), w którym malin jak na lekarstwo? Przecież nic prostszego jak tylko zagotować maliny i mieć bardzo swojski prawdziwy syrop. No właśnie, czasami w przypadku Retra miewamy problem z nadmiarem słów: Retro wygłasza ich sporo, sęk w tym, że nie zawsze kryje się za nimi prawdziwy desygnat. Ale to zawsze można nadrobić, zwłaszcza gdy – mamy nadzieję – na horyzoncie widać dobre chęci.

Bywa jednak i tak, że troska w połączeniu z rozbuchaną ambicją okazuje się obciążeniem.
Bo rozumiemy ambicję także jako nieustającą wolę poprawy, trochę takiej rzeczowej dyskusji z własną ofertą, w tym także jako refleksyjną postawę wobec własnej ambicji (sic!). Bo ambicja czasami bywa ślepa: odurza koniecznością zarabiania piątek/szóstek do dzienniczka i zapomina, że ktoś wokół patrzy i coś sobie myśli. I wcale niekoniecznie superlatywnie. Dostrzegamy przerost tej ambicji choćby w atmosferze lokalu. Jest ładnie, bardzo profesjonalnie, usłużne dziewczęta miłe, życzliwe, jakoś tak bardziej przejęte i zorientowane w miejscowych smakołykach. Próżno tego szukać w Pikawie. Wyczuwalne jest jednak jakieś napięcie, czujemy zbyt dużo teatru i chłodnej konwencji. Zupełnie jakby niepostrzeżenie rozpylali w powietrzu pavulon. Chciałoby się trochę odpompować tego zadęcia i powyciągać kołki z różnych części ciała. Powtórzmy: jest miło, ale aż prosi się o więcej luzu, jakąś bezpretensjonalność, nawet jakąś wpadkę, która zdarłaby trochę pudru. Nawet gdyby założyć, że targetem lokalu są panie w okolicach czterdziestki, to i tak nabożno-skupiona atmosfera jest wizerunkowym strzałem w stopę. Co oczywiste, pojawienie się właścicieli nie zdejmuje tego napięcia, przeciwnie, ono jest i tańczy dla nas. Czyżby jakiś subtelny owner-terror? Nie rozumiemy.


Przekuwamy zarzut w postulat: niech Retro nabierze trochę dystansu do siebie, niech zdarza mu się puszczać oko do gości i do siebie samego. Kawiarnia nie ma być salonem gorseciarskim, nawet jeśli operuje retro-wystrojem. Z kijem w gardle żadna kawa nie posmakuje, nawet ta od Tima Wendelboe.