piątek, 7 marca 2014

Lookier, Gdańsk, ul. Długa










Lookier – błyskawiczne impresje

Na Długiej, tuż naprzeciwko Ratusza Głównego Miasta całkiem niespodziewanie ujawnił się Lookier. Wpadliśmy zupełnie przypadkiem, lokal został otwarty zaledwie trzy dni wcześniej. I choć jakoś specjalnie nie mieliśmy czasu, by rozgościć się na dłużej, to nieczęsto zdarza się okazja, aby obedrzeć podlotka z niewinności, a być może także z naiwnej wiary, że zawojuje świat, że będzie gwarno, że pysznie a czynsze nie tak wcale straszne.


fot. Cafe Brzytfa


W Lookrze widać jakiś zamysł: ma być światowo, nowocześnie, z zębem. Wszędzie świeżutko i błyszcząco. Konsekwentny dizajn wnętrza, stonowane szaro-białe elementy, z akcentami żółcieni. Na ścianach gdańskie nawiązania przypominające w jakim mieście jesteśmy. Toaleta dziewicza, niemalże wciąż nieoświecona w kwestiach ludzkiej fizjologii. Kosmiczne baterie, drogie materiały. Tyle że samo wnętrze to nie wszystko, coś jeszcze chciałoby się zjeść, coś wypić.
fot. facebook/LookierCafe

Lookier, według tego, co sam o sobie stanowi, to „nowoczesna (żeby nikt nie miał wątpliwości) restauracja europejska (…) serwująca śniadania i lunche”. Ale w Lookrze jakoś śniadania jeść się nie chce. Menu śniadaniowe (TU)  dość ubogie, opanowane przez jajka. Śniadaniowe zestawy skopiowane z Tekstyliów. 

W karcie tyleż ambicji ile dróg na skróty. Właściciel uporczywie lansuje Lookier jako małą restaurację, nawet nie tyle śniadaniarnię, ile właśnie małą restaurację. Oczywiście jest jakiś śniadaniowy wabik, ale to wszystko rozgrywa się w sferze pusto-słów typu „śniadanie rajców”, względnie konstrukcji słownych, które być może miałyby jakiś gastronomiczny sens, gdyby zmienić im szyk, np. „jajecznica z dwóch jaj na wiejskim maśle”. Cóż po wiejskim maśle, skoro jajka-trójki? Gdzieś dzwoni, słyszymy, ale w uszach niestety korki.
Twórca karty bardzo starał się zapewne, aby było modnie i ekologicznie, a wyszło trochę śmiesznie. Rażą też wysilone konstrukcje w rodzaju „na postumencie z jarzyn”- nieszczere i pretensjonalne obietnice kulinarnej rafinady.

A i kawa dziwnie smakuje. Z dumą podają Illy, ale przyznamy szczerze, że nie jest to nasza bajka. Wolimy włoska smołę, która nie udaje, że ma jakąś misję. Otrzymujemy kawę przeparzoną i mocno rozwodnioną. Pani z obsługi, skądinąd bardzo miła i pomocna, w kwestii kawy zielona jak niewypalone ziarna. Minus dla właściciela, który nie zadbał o właściwe przeszkolenie personelu.

Nie rozumiemy nazwy, a właściwie to nie tyle nazwy, ile jej desygnatu. Miało być trochę na wesoło i polsko-angielsko, a przy tym z puszczonym oczkiem do współczesnej obsesji wyglądania i pokazywania się. Trafnie, gdyby Lookier był nowoczesną słodką kawiarnią. Tyle że w Lookrze słodyczy jak na lekarstwo: jest „puchar lodów waniliowych podawanych z gorącymi wiśniami aromatyzowanymi imbirem i cynamonem”, nieśmiertelna szarlotka czy sernik, tu koniecznie polany lookrem, i pretensjonalny creme brulee – niestety tylko w ilości 100 g, za to w płaskim spodku jak dla kota.

Lookier jest za to knajpą zmedializowaną. Właściciel zadbał, aby klient mógł zrelaksować się pod plazmą z całodobowym tefauenem albo przy hitach z radiowej plejlisty. Choć  oczywiście puszcza oko do bardziej uświatowionej publiczności, to (!!) w z głośników sączą się złote przeboje. Oldskulowe jak złote zęby.

Lookier usadowił się tuż pod bokiem Pellowskiego, anachronicznej piekarnio-cukierni. Nie przedstawił jednak żadnych specjalnych argumentów na swoją korzyść.

Pospieszmy się więc z wizytą w Lookrze. Póki jeszcze istnieje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz