wtorek, 11 listopada 2014

Dialektyka Rogala Świętomarcińskiego











Dialektyka Rogala Świętomarcińskiego

Dzisiaj wpis tyle zabawowy, ile okolicznościowy. Dwie wyrywkowo uchwycone postaci Rogalika Świętomarcińskiego. Jasna i ciemna. Jeden nafutrowany certyfikatami i świadectwem słusznego pochodzenia rasowego. Drugi, odszczepieniec i nieśmiałek. Teza i antyteza.

Rogale Świętomarcińskie z Lidla (to te z ważnymi papierami i jeszcze ważniejszymi pieczątkami). Podobno jadalne, niektórzy twierdzą, że nawet smaczne. Spróbowałem. Tekturowe ciasto, które nawet nie udaje, że tworzy jakiś kontekst dla nadzienia, bo wszystko przenika wszechpotężny aromat. Wielki pean na cześć fabryk i zakładów chemicznych przetwarzających i upychających aldehydy, acetony, benzoesy do maleńkich fiolek, pieszczotliwie nazywając je olejkiem migdałowym. Ten olejek to jedna z najbardziej podłych i perfidnych mistyfikacji w branży cukierniczej. Trudno wyobrazić sobie bardziej bezczelną uzurpację, niż tę, której na migdałach dokonał pan aromat: utożsamił nieoczywistą i orzechową migdałowość z jadowitą i agresywną chemią (nie)organiczną. 
Ale są też nostalgiczne pozytywy tego rogalika. Np. wyraźnie rozpoznaję nuty pasty do podłogi: wczesne lata osiemdziesiąte, wracałem ze szkoły do mocno napastowanego mieszkania, pasta w butelce, taka biała.
Albo paskudne tzw.kartofelki, z podobnego czasu, peerelowski ersatz marcepanu, mąka z cukrem i olejkiem, sympatyczne kuleczki obtaczane w kakao. Nawet w siermiężnym peerelu nie dawały się przełknąć.
Jeśli lubicie takie (nie)sentymentalne powroty i pastę do podłóg w ustach, częstujcie się.

Ale też Brzytfa sprawiedliwa i chwalić potrafi. Na antypodach stylu z dyskontu znajdują się rogale z maleńkiej starogardzkiej cukierenki AleCiacho, kiedyś stacjonarnej, dzisiaj trochę partyzanckiej, od zlecenia do zlecenia (casus gdańskiego fukafe). Nie z Wielkopolski, z Kociewia, bez certyfikatów, które nic nie znaczą, naturalnie gluteńsko i niewegańsko, za to domowo i prawdziwie. Zero olejków, smaki łagodne i naturalne. Masło, orzechy, biały mak, migdały, wszystko stopione w harmonijną całość. I dużo w tym zwykłej fajnej radości, sporo nostalgicznych przypominajek: babcine rogaliki: gdzieś dawno, gdzieś tam kiedyś, może wcale. I ten szczególny uśmiech do wewnątrz, gdy pojawia się dawne wspomnienie pączka, który kiedyś był jeszcze pączkiem. Archeologia przyjemności.

Ten rogalik da się też czytać zupełnie inaczej, także jako – nie do wiary – całkiem wielowątkowe i złożone ciastko. Bo całkiem wiele w nim i wszystko na miejscu. I nadzienie: nieoczywiste, słodkie, ale nie przesłodzone, niespecjalnie apodyktyczne, bo pozwalające ujawniać się pozostałym warstwom. Bardzo dobre ciasto, nie dało się zdominować nadzieniu, przeciwnie, utrzymuje je w ryzach, jest niesłodkie, delikatne, kontrapunktyczne i dla wypełnienia, i przede wszystkim dla lukru. Bo lukier nie jest tutaj pomadową dokładką, cukrowym opłatkiem miętowym, mechanicznie powielaną pieczątką, bo tak wypada, bo niby ładniej. Jest zwieńczeniem układanki. Przełamuje skąpą słodycz ciasta, wyostrza orzechowość nadzienia. Szkicuje ostry, ale przyjazny kontur, łapie ciastko za kark i  nie pozwala mu zdryfować w jakieś wytrawniejsze zabużańskie kanony słodyczy. Koniec końców to słodkie ciastko, tak jest i tutaj, ale bez zmęczenia, bez zbędnych dyskusji i ozdobników. Dochodzą i różnice w teksturach: łamiący się lukier, kruchawe ciasto, miękkie wypełnienie, chrupiąca posypka z migdałów. Prosty rogal, zrobiony z sercem, naładowany smakiem i znaczeniem. 
Lubię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz