Dialektyka Rogala Świętomarcińskiego
Dzisiaj wpis tyle zabawowy, ile okolicznościowy. Dwie
wyrywkowo uchwycone postaci Rogalika Świętomarcińskiego. Jasna i ciemna. Jeden nafutrowany certyfikatami i świadectwem słusznego pochodzenia rasowego. Drugi, odszczepieniec i nieśmiałek. Teza i
antyteza.
Rogale Świętomarcińskie z Lidla (to te z ważnymi papierami i jeszcze ważniejszymi pieczątkami). Podobno jadalne, niektórzy
twierdzą, że nawet smaczne. Spróbowałem. Tekturowe ciasto, które nawet nie
udaje, że tworzy jakiś kontekst dla nadzienia, bo wszystko przenika
wszechpotężny aromat. Wielki pean na cześć fabryk i zakładów chemicznych przetwarzających i
upychających aldehydy, acetony, benzoesy do maleńkich fiolek, pieszczotliwie
nazywając je olejkiem migdałowym. Ten olejek to jedna z najbardziej podłych i
perfidnych mistyfikacji w branży cukierniczej. Trudno wyobrazić sobie bardziej
bezczelną uzurpację, niż tę, której na migdałach dokonał pan aromat: utożsamił
nieoczywistą i orzechową migdałowość z jadowitą i agresywną chemią
(nie)organiczną.
Ale są też nostalgiczne pozytywy tego
rogalika. Np. wyraźnie rozpoznaję nuty pasty do podłogi: wczesne lata
osiemdziesiąte, wracałem ze szkoły do mocno napastowanego mieszkania, pasta w
butelce, taka biała.
Albo paskudne tzw.kartofelki, z
podobnego czasu, peerelowski ersatz marcepanu, mąka z cukrem i olejkiem,
sympatyczne kuleczki obtaczane w kakao. Nawet w siermiężnym peerelu nie dawały
się przełknąć.
Jeśli lubicie takie (nie)sentymentalne
powroty i pastę do podłóg w ustach, częstujcie się.
Ale też Brzytfa sprawiedliwa i chwalić
potrafi. Na antypodach stylu z dyskontu znajdują się rogale z maleńkiej
starogardzkiej cukierenki AleCiacho, kiedyś stacjonarnej, dzisiaj trochę
partyzanckiej, od zlecenia do zlecenia (casus gdańskiego fukafe). Nie z
Wielkopolski, z Kociewia, bez certyfikatów, które nic nie znaczą, naturalnie
gluteńsko i niewegańsko, za to domowo i prawdziwie. Zero olejków, smaki łagodne
i naturalne. Masło, orzechy, biały mak, migdały, wszystko stopione w harmonijną
całość. I dużo w tym zwykłej fajnej radości, sporo nostalgicznych
przypominajek: babcine rogaliki: gdzieś dawno, gdzieś tam kiedyś, może wcale. I
ten szczególny uśmiech do wewnątrz, gdy pojawia się dawne wspomnienie pączka,
który kiedyś był jeszcze pączkiem. Archeologia przyjemności.
Ten rogalik da się też czytać
zupełnie inaczej, także jako – nie do wiary – całkiem wielowątkowe i złożone
ciastko. Bo całkiem wiele w nim i wszystko na miejscu. I nadzienie:
nieoczywiste, słodkie, ale nie przesłodzone, niespecjalnie apodyktyczne, bo pozwalające
ujawniać się pozostałym warstwom. Bardzo dobre ciasto, nie dało się zdominować
nadzieniu, przeciwnie, utrzymuje je w ryzach, jest niesłodkie, delikatne, kontrapunktyczne
i dla wypełnienia, i przede wszystkim dla lukru. Bo lukier nie jest tutaj
pomadową dokładką, cukrowym opłatkiem miętowym, mechanicznie powielaną
pieczątką, bo tak wypada, bo niby ładniej. Jest zwieńczeniem układanki.
Przełamuje skąpą słodycz ciasta, wyostrza orzechowość nadzienia. Szkicuje
ostry, ale przyjazny kontur, łapie ciastko za kark i nie pozwala mu zdryfować w jakieś wytrawniejsze
zabużańskie kanony słodyczy. Koniec końców to słodkie ciastko, tak jest i
tutaj, ale bez zmęczenia, bez zbędnych dyskusji i ozdobników. Dochodzą i
różnice w teksturach: łamiący się lukier, kruchawe ciasto, miękkie wypełnienie,
chrupiąca posypka z migdałów. Prosty rogal, zrobiony z sercem, naładowany
smakiem i znaczeniem.
Lubię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz