Pies i Róża, Gdańsk, ul. Świętojańska/Szeroka
Pies nie jest już nowinką,
istnieje przeszło rok, w pewnym momencie, jakoś zimą, wydawało się nawet, że
został porzucony i zakończył działalność. Pamiętam pierwszą wizytę we wrześniu
ubiegłego roku, rozglądałem się, notowałem, ale jakoś nie zdołałem ulepić
żadnej spójnej noty. W tym samym czasie szybkie odwiedziny w Małej Czarnej czy
Melanżu przełożyły się na równie prędkie rezultaty. To samo w sobie musi już
świadczyć o charakterze Psa, niestety na przykład o tym, że tego charakteru
specjalnie nie widać.
Pies jest bowiem miejscem
nieokreślonym. Mam wrażenie, że został naszkicowany dosyć zamazanym konturem,
tak aby można było dostrzec różne kształty. Z założenia miał być miejscem
artystowskim, ale takim zwyczajnym, nienadąsanym i bezpretensjonalnym. Nie da się uciec od porównań z Kurhausem, bo
oba miejsca mają sporo wspólnego. O ile jednak Kurhaus może rozpierać duma z
własnej odrębności, o tyle Pies, choć starszy wiekiem, ustępuje kuzynowi z
Wrzeszcza właściwie pod każdym względem, oczywiście z wyłączeniem oferty
kulinarnej, bo tę ma Pies zdecydowanie bogatszą. Pies zresztą bliższy jest
stylistyce bistro, widać, że przez prawie rok od ostatniej wizyty zdryfował w
stronę małej jadłodajni, oddalając się jednocześnie od typowej kawiarni. Dziś
mam wrażenie malutkiej stołówki, trochę alternatywnej, zawsze niestety także
pustawej.
Wypijam podwójne espresso przedłużone
wodą. Jest słabiutko, chociaż ulotka na stoliku uprzejmie informuje, że
„parzymy świetną kawę”. Dolewka wody zupełnie odebrała kawie charakter. Kawa
wyparowała, pozostał jakiś napój dla hipochondryków i kofeinofobów. Po zamieszaniu łyżeczką krema ulotniła się bezpowrotnie, bez słowa pożegnania, odsłaniając za to wnętrze rodem z chemeksu.
fot. Cafe Brzytfa |
Witrynka cukiernicza nie krzyczy do mnie, pozostaje raczej asekurancko wycofana, tak z pół kroku do tyłu, chyba nie chce, żebym się z nią zaprzyjaźnił. Ciasta cukiernicze na oko, niektóre lśniące, wyprostowane i w gotowości, podejrzewam, że trochę utwardzone. Pochodzą z „zaprzyjaźnionej cukierenki”. Znamy takie przyjazne ciastkarnie: przyjaźń was wyzwoli, ale nie z tłuszczu cukierniczego. Torcik czekoladowy pręży się brązowo-lateksowo, czekoladowa erekcja kłuje w oczy, nie skuszę się. Z ciekawości proszę o ostatni kawałek ciasta dyniowego, wegańskiego, ale nie z wajdelockiego Avocado. Ostatnie kawałki to zawsze loteria, ale przede wszystkim poważne źródło wiedzy o tym, w jaki sposób zarządza się w kawiarni resztkami, no i jakością oczywiście. Ciastko robi piorunujące wrażenie: zostało zaserwowane wprost z lodówki na talerzyk, pospiesznie wyścielony serwetką. Celulozowy całun zwisający z boku talerza to mało estetyczny rapsod ku pamięci ciastka dopełniającego właśnie żywota. Smutne, że kawałek nie trafił do jakiegokolwiek czyśćca, który podciągnąłby jego trupią ciepłotę choćby o kilka stopni, szkoda, że nikt nie wrzucił go na patelnię czy choćby górną półkę ekspresu. Przeciwnie, taki właśnie mocno przeziębiony trafił na talerzyk. Przeraźliwie zimny i glutowaty. Na oko, co najmniej pięć dni, zupełnie możliwe, że około tygodnia przeleżakował w witrynie i chłodził się niemiłosiernie. Co za znieczulica tak traktować niewinne ciasteczko, które pokornie czekało pewnie od końca października na (nie)uczciwego znalazcę.
fot. Cafe Brzytfa |
Czyli: ciastko nieświeże,
przesuszone (i na blasze, i w lodówce), rozsypujące się na okruchy przy próbie
krojenia. Samo w sobie kilka dni wcześniej też nie należałoby do udanych. Jest
to zresztą generalny problem ciast dyniowych, rozumiem, że wielką jest potrzeba
angażowania dyni w wypieki (taka forma dyniowej terapii zajęciowej), ale nie
spotkałem jeszcze porywającego czy urywającego cokolwiek produktu z tym warzywem
(z wyjątkiem potraktowania dyni jako bakalii). Zwykle to chęć wpisania się w
jesienną sezonowość czy helołinową modę decydują o dodawaniu pomarańczowej
mamałygi, którą trzeba potem intensywnie batożyć cynamonem i stawiać na nogi
orzechami, byleby przywrócić ciastu jakiś charakter, zresztą bardzo
przewidywalny. A w ogóle, jeśli i dyniowo i wegańsko, to oznacza to mąkę do
kwadratu, taki hip(st)erglut.
Mknę z powrotem do punktu
wyjścia: mocno czerstwego ciastka. Podanie – nie jestem tu zwolennikiem twardej
Wolandowskiej dychotomii - ciastka mniej
świeżego nie musi samo w sobie być czymś złym. Bynajmniej nie należę do ludzi,
którzy w kawiarniach zadają irytująco-filtrujące pytanie o istotę wszechrzeczy:
które ciasta są dzisiejsze? Powiem więcej, wielu ciastom czas doskonale służy,
pierniki powinny poleżeć kilka tygodni, ba, nawet sernik smakuje najlepiej po
kilku dniach.
Ciastko dyniowe tego szczęścia
nie ma. Sęk w tym, że ono z pewnością nie było dobre także po upieczeniu. Co
jednak uderzające, to fakt, że pani w Psie to ciastko ochoczo sprzedała,
zapewne z poczuciem ulgi, że udało się całe wreszcie upłynnić. Nie zastosowała
żadnej strategii maskowania nieświeżości, żadnego triku, który wszak nie tyle
ma oszukiwać, ile uprzyjemnić konieczność przełykania zdechłej buły. Każdy
doskonale wie, że zwykłe podgrzanie cofa zegar biologiczny produktu o jakieś
kilka dni, a zapach ciasta może być doskonałym wabikiem dla gości, takim fajnym
gastrodyzjakiem.
Wnętrzarsko to jest tu mocno eklektycznie.
Niby nowocześnie, niby ikeowsko, ale też z retro-tęsknotą: pojedyncze stare
szafki, stary zegar ścienny. Ekspozycja dzbanków, niestarych, takich, które
tylko udają jakąś historię. Roślinki w doniczkach podpowiadają: ma być domowo,
naturalnie, jest kaktusik, jak w klasie szkolnej. Jest trzykrotka, oplata się
na witrynce z hipsterskim Dżonemlemonem. Wreszcie jest półeczka, właściwie cały
półkownik, z rządkiem książek, taki swojski, taki peerelowski, nostalgicznie
prowizoryczny. Widać tutaj takie ciągoty: miało być nowocześnie, ale do głosu
doszła jakaś tęsknota i wyszło jak wyszło. I ten samorobny półkowniczek z
doniczkami (szkoda, że paprotka nieobecna) jest dla mnie kwintesencją Psa: robi
się tu nostalgicznie i botanicznie, ale chyba nie końca w kierunku zgodnym z
zamierzeniami właścicieli. Bo ten sentyment ma dość konkretny adres, to lata
osiemdziesiąte, czasy meblościanek i ultra praktycznych półeczek. I kwiatków na
tych półeczkach, bo estetyka też ważna, nawet jeśli kontekst siermiężny. Tak to
pozbierały się różne bajeczki w tym Psie, plotą sobie i plotą, taki
stylistyczny wielogłos, po mojemu to z nutą pierwszorzędnej peerelowskiej
zaradności na pierwszym planie.
Podkreślę: to nie jest Kurhaus,
po germańsku okrutny w swej estetycznej konsekwencji, spójny i mikroskopijny,
nawet jeśli kulinarnie kostyczny. W Psie nie ma psychodelii, jest przaśnie,
minimalistycznie (ale nie z wyboru, raczej z budżetowej konieczności), trochę
bylejako, prowizorycznie. Taka Prowi_Zorca 5. Czekam na łóżko piętrowe, wpasuje
się, a ile to miejsca na doniczki!
W Psie brakuje mi opowieści,
jakiejś nadrzędnej wizji, która to wszystko złapałaby za kark i usadziła na
miejscu. I nawet klocowate ciasta nie przeszkadzałyby jakoś specjalnie. Nie ma
tego pomysłu i w kuchni, i we wnętrzu. Wystarczyłoby podejrzeć trochę
wrzeszczańską Marmoladę, która znalazła dla siebie spójny pomysł i kulinarny
(można mieć zastrzeżenia co do jakości produktów, ale nie do samego pomysłu,
który jest spójny i buduje odrębność), i stylistyczny, też stawiając na
funkcjonalną nowoczesność, ale przefiltrowaną rustykalnie, bardziej udomowioną.
Kompletnie nie widać tu pieczywa, a przecież aż prosiłoby się zacząć od
niepowtarzalnego rzemieślniczego wyrobu piekarniczego. Tymczasem chleb
potraktowany został po macoszemu, rok temu, gdy zamówiliśmy kanapki, bardzo
miły skądinąd kucharz biegł po chleb (zwykły, oliwski krojony, w worku) do
pobliskiego sklepu spożywczego. Dzisiaj podaje się fałszywy razowy, pokolorowany
karmelem, dziw, że ktoś jeszcze daje się na te brązujące sztuczki nabierać. A
przecież każda poważna bistrodajnia zwłaszcza ze skrętem w stronę śniadań czy
kanapek powinna wybór pieczywa potraktować jako absolutny rudyment, wręcz
Eliadowski akt ustanowienia własnego świętego porządku. Bo chleb to żywieniowe
sacrum i nieładnie przemycać go ukradkiem, w reklamówce, jak brudne kartofle. W
złym guście są też lody Calipso, kolejne westchnięcie za utraconym
dzieciństwem, które z tamtymi z lat osiemdziesiątych wspólną mają tylko nazwę,
w dzisiejszej postaci to kokosowa karykatura, zamrożona roślinna kpina, lody
niechcąco wegańskie. Troska o jakość, ale też i świadomość produktów, pomimo
dość dobitnych deklaracji, to nie są mocne strony Psa.
Koncept miejsca jako galerii też
pobrzmiewa mocno wątpliwie, skoro lokal staje się w coraz większym stopniu
stołówką niż klubokawiarnią. Pies jest zlepkiem, patchworkiem, naprędce
skleconą instalacją, której żywot przerósł oczekiwania publiczności. Jest całkiem
sympatyczny, ale letni, ani grzeje ani ziębi.
I jeszcze jedna kwestia, którą
nieczęsto poruszam, chyba że zakłuje w oczy. W Psie, o dziwo, ceny nie należą
do niskich. Nabożnie mantrowany dziś stosunek jakości do ceny nie wypada
korzystnie: americano w cenie 7 zł (dolewka wody do espresso kosztuje aż 2
złote!), ciasta od 9 do kilkunastu złociszy to ceny z Retro, nie wspominając o
Pikawie, która wypada najtaniej. A przy tym Pies jakościowo bardzo mocno
zapóźniony. Stąd i mało konkurencyjny. Stawiam w ciemno, że studenci ASP – do
których Pies przymila się szczególnie - chętniej przybiegną do Palarni Kawy na
Tkackiej. I to wcale nie dlatego, że bliżej i wygodniej, ale smaczniej i
taniej.
Gwoli informacji: choć ciastko
było cośkolwiek zmumifikowane, nie dopadła mnie żadna klątwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz