sobota, 8 listopada 2014

Pies i Róża, Gdańsk













Pies i Róża, Gdańsk, ul. Świętojańska/Szeroka

Pies nie jest już nowinką, istnieje przeszło rok, w pewnym momencie, jakoś zimą, wydawało się nawet, że został porzucony i zakończył działalność. Pamiętam pierwszą wizytę we wrześniu ubiegłego roku, rozglądałem się, notowałem, ale jakoś nie zdołałem ulepić żadnej spójnej noty. W tym samym czasie szybkie odwiedziny w Małej Czarnej czy Melanżu przełożyły się na równie prędkie rezultaty. To samo w sobie musi już świadczyć o charakterze Psa, niestety na przykład o tym, że tego charakteru specjalnie nie widać.

Pies jest bowiem miejscem nieokreślonym. Mam wrażenie, że został naszkicowany dosyć zamazanym konturem, tak aby można było dostrzec różne kształty. Z założenia miał być miejscem artystowskim, ale takim zwyczajnym, nienadąsanym i bezpretensjonalnym.  Nie da się uciec od porównań z Kurhausem, bo oba miejsca mają sporo wspólnego. O ile jednak Kurhaus może rozpierać duma z własnej odrębności, o tyle Pies, choć starszy wiekiem, ustępuje kuzynowi z Wrzeszcza właściwie pod każdym względem, oczywiście z wyłączeniem oferty kulinarnej, bo tę ma Pies zdecydowanie bogatszą. Pies zresztą bliższy jest stylistyce bistro, widać, że przez prawie rok od ostatniej wizyty zdryfował w stronę małej jadłodajni, oddalając się jednocześnie od typowej kawiarni. Dziś mam wrażenie malutkiej stołówki, trochę alternatywnej, zawsze niestety także pustawej.

Wypijam podwójne espresso przedłużone wodą. Jest słabiutko, chociaż ulotka na stoliku uprzejmie informuje, że „parzymy świetną kawę”. Dolewka wody zupełnie odebrała kawie charakter. Kawa wyparowała, pozostał jakiś napój dla hipochondryków i kofeinofobów. Po zamieszaniu łyżeczką krema ulotniła się bezpowrotnie, bez słowa pożegnania, odsłaniając za to wnętrze rodem z chemeksu.

fot. Cafe Brzytfa

Witrynka cukiernicza nie krzyczy do mnie, pozostaje raczej asekurancko wycofana, tak z pół kroku do tyłu, chyba nie chce, żebym się z nią zaprzyjaźnił. Ciasta cukiernicze na oko, niektóre lśniące, wyprostowane i w gotowości, podejrzewam, że trochę utwardzone. Pochodzą z „zaprzyjaźnionej cukierenki”. Znamy takie przyjazne ciastkarnie: przyjaźń was wyzwoli, ale nie z tłuszczu cukierniczego. Torcik czekoladowy pręży się brązowo-lateksowo, czekoladowa erekcja kłuje w oczy, nie skuszę się. Z ciekawości proszę o ostatni kawałek ciasta dyniowego, wegańskiego, ale nie z wajdelockiego Avocado. Ostatnie kawałki to zawsze loteria, ale przede wszystkim poważne źródło wiedzy o tym, w jaki sposób zarządza się w kawiarni resztkami, no i jakością oczywiście. Ciastko robi piorunujące wrażenie: zostało zaserwowane wprost z lodówki na talerzyk, pospiesznie wyścielony serwetką. Celulozowy całun zwisający z boku talerza to mało estetyczny rapsod ku pamięci ciastka dopełniającego właśnie żywota. Smutne, że kawałek nie trafił do jakiegokolwiek czyśćca, który podciągnąłby jego trupią ciepłotę choćby o kilka stopni, szkoda, że nikt nie wrzucił go na patelnię czy choćby górną półkę ekspresu. Przeciwnie, taki właśnie mocno przeziębiony trafił na talerzyk. Przeraźliwie zimny i glutowaty. Na oko, co najmniej pięć dni, zupełnie możliwe, że około tygodnia przeleżakował w witrynie i chłodził się niemiłosiernie. Co za znieczulica tak traktować niewinne ciasteczko, które pokornie czekało pewnie od końca października na (nie)uczciwego znalazcę.

fot. Cafe Brzytfa
Czyli: ciastko nieświeże, przesuszone (i na blasze, i w lodówce), rozsypujące się na okruchy przy próbie krojenia. Samo w sobie kilka dni wcześniej też nie należałoby do udanych. Jest to zresztą generalny problem ciast dyniowych, rozumiem, że wielką jest potrzeba angażowania dyni w wypieki (taka forma dyniowej terapii zajęciowej), ale nie spotkałem jeszcze porywającego czy urywającego cokolwiek produktu z tym warzywem (z wyjątkiem potraktowania dyni jako bakalii). Zwykle to chęć wpisania się w jesienną sezonowość czy helołinową modę decydują o dodawaniu pomarańczowej mamałygi, którą trzeba potem intensywnie batożyć cynamonem i stawiać na nogi orzechami, byleby przywrócić ciastu jakiś charakter, zresztą bardzo przewidywalny. A w ogóle, jeśli i dyniowo i wegańsko, to oznacza to mąkę do kwadratu, taki hip(st)erglut.

Mknę z powrotem do punktu wyjścia: mocno czerstwego ciastka. Podanie – nie jestem tu zwolennikiem twardej Wolandowskiej dychotomii -  ciastka mniej świeżego nie musi samo w sobie być czymś złym. Bynajmniej nie należę do ludzi, którzy w kawiarniach zadają irytująco-filtrujące pytanie o istotę wszechrzeczy: które ciasta są dzisiejsze? Powiem więcej, wielu ciastom czas doskonale służy, pierniki powinny poleżeć kilka tygodni, ba, nawet sernik smakuje najlepiej po kilku dniach.
Ciastko dyniowe tego szczęścia nie ma. Sęk w tym, że ono z pewnością nie było dobre także po upieczeniu. Co jednak uderzające, to fakt, że pani w Psie to ciastko ochoczo sprzedała, zapewne z poczuciem ulgi, że udało się całe wreszcie upłynnić. Nie zastosowała żadnej strategii maskowania nieświeżości, żadnego triku, który wszak nie tyle ma oszukiwać, ile uprzyjemnić konieczność przełykania zdechłej buły. Każdy doskonale wie, że zwykłe podgrzanie cofa zegar biologiczny produktu o jakieś kilka dni, a zapach ciasta może być doskonałym wabikiem dla gości, takim fajnym gastrodyzjakiem.

Wnętrzarsko to jest tu mocno eklektycznie. Niby nowocześnie, niby ikeowsko, ale też z retro-tęsknotą: pojedyncze stare szafki, stary zegar ścienny. Ekspozycja dzbanków, niestarych, takich, które tylko udają jakąś historię. Roślinki w doniczkach podpowiadają: ma być domowo, naturalnie, jest kaktusik, jak w klasie szkolnej. Jest trzykrotka, oplata się na witrynce z hipsterskim Dżonemlemonem. Wreszcie jest półeczka, właściwie cały półkownik, z rządkiem książek, taki swojski, taki peerelowski, nostalgicznie prowizoryczny. Widać tutaj takie ciągoty: miało być nowocześnie, ale do głosu doszła jakaś tęsknota i wyszło jak wyszło. I ten samorobny półkowniczek z doniczkami (szkoda, że paprotka nieobecna) jest dla mnie kwintesencją Psa: robi się tu nostalgicznie i botanicznie, ale chyba nie końca w kierunku zgodnym z zamierzeniami właścicieli. Bo ten sentyment ma dość konkretny adres, to lata osiemdziesiąte, czasy meblościanek i ultra praktycznych półeczek. I kwiatków na tych półeczkach, bo estetyka też ważna, nawet jeśli kontekst siermiężny. Tak to pozbierały się różne bajeczki w tym Psie, plotą sobie i plotą, taki stylistyczny wielogłos, po mojemu to z nutą pierwszorzędnej peerelowskiej zaradności na pierwszym planie.

Podkreślę: to nie jest Kurhaus, po germańsku okrutny w swej estetycznej konsekwencji, spójny i mikroskopijny, nawet jeśli kulinarnie kostyczny. W Psie nie ma psychodelii, jest przaśnie, minimalistycznie (ale nie z wyboru, raczej z budżetowej konieczności), trochę bylejako, prowizorycznie. Taka Prowi_Zorca 5. Czekam na łóżko piętrowe, wpasuje się, a ile to miejsca na doniczki!


W Psie brakuje mi opowieści, jakiejś nadrzędnej wizji, która to wszystko złapałaby za kark i usadziła na miejscu. I nawet klocowate ciasta nie przeszkadzałyby jakoś specjalnie. Nie ma tego pomysłu i w kuchni, i we wnętrzu. Wystarczyłoby podejrzeć trochę wrzeszczańską Marmoladę, która znalazła dla siebie spójny pomysł i kulinarny (można mieć zastrzeżenia co do jakości produktów, ale nie do samego pomysłu, który jest spójny i buduje odrębność), i stylistyczny, też stawiając na funkcjonalną nowoczesność, ale przefiltrowaną rustykalnie, bardziej udomowioną. Kompletnie nie widać tu pieczywa, a przecież aż prosiłoby się zacząć od niepowtarzalnego rzemieślniczego wyrobu piekarniczego. Tymczasem chleb potraktowany został po macoszemu, rok temu, gdy zamówiliśmy kanapki, bardzo miły skądinąd kucharz biegł po chleb (zwykły, oliwski krojony, w worku) do pobliskiego sklepu spożywczego. Dzisiaj podaje się fałszywy razowy, pokolorowany karmelem, dziw, że ktoś jeszcze daje się na te brązujące sztuczki nabierać. A przecież każda poważna bistrodajnia zwłaszcza ze skrętem w stronę śniadań czy kanapek powinna wybór pieczywa potraktować jako absolutny rudyment, wręcz Eliadowski akt ustanowienia własnego świętego porządku. Bo chleb to żywieniowe sacrum i nieładnie przemycać go ukradkiem, w reklamówce, jak brudne kartofle. W złym guście są też lody Calipso, kolejne westchnięcie za utraconym dzieciństwem, które z tamtymi z lat osiemdziesiątych wspólną mają tylko nazwę, w dzisiejszej postaci to kokosowa karykatura, zamrożona roślinna kpina, lody niechcąco wegańskie. Troska o jakość, ale też i świadomość produktów, pomimo dość dobitnych deklaracji, to nie są mocne strony Psa.

Koncept miejsca jako galerii też pobrzmiewa mocno wątpliwie, skoro lokal staje się w coraz większym stopniu stołówką niż klubokawiarnią. Pies jest zlepkiem, patchworkiem, naprędce skleconą instalacją, której żywot przerósł oczekiwania publiczności. Jest całkiem sympatyczny, ale letni, ani grzeje ani ziębi.
I jeszcze jedna kwestia, którą nieczęsto poruszam, chyba że zakłuje w oczy. W Psie, o dziwo, ceny nie należą do niskich. Nabożnie mantrowany dziś stosunek jakości do ceny nie wypada korzystnie: americano w cenie 7 zł (dolewka wody do espresso kosztuje aż 2 złote!), ciasta od 9 do kilkunastu złociszy to ceny z Retro, nie wspominając o Pikawie, która wypada najtaniej. A przy tym Pies jakościowo bardzo mocno zapóźniony. Stąd i mało konkurencyjny. Stawiam w ciemno, że studenci ASP – do których Pies przymila się szczególnie - chętniej przybiegną do Palarni Kawy na Tkackiej. I to wcale nie dlatego, że bliżej i wygodniej, ale smaczniej i taniej.


Gwoli informacji: choć ciastko było cośkolwiek zmumifikowane, nie dopadła mnie żadna klątwa. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz