Fusy i Miętusy,
Dzisiaj miejsce szczególne.
Nowiutkie. Najświeższe. I najgorsze z wszystkich, jakie do tej pory odwiedziła
Brzytfa. Po Małej Czarnej czy Caffe Galerii (już pogrzebanej) trudno było
wyobrazić sobie mniej udane miejsca w samym centrum znaczącego miasta. I wcale
nie jest to dla Brzytfy powód do radości. Tutaj zwyczajnie opadają ręce. Bo
Fusy i Miętusy to same minusy.
Zupełna świeżynka, miejsce
otwarte zaledwie tydzień temu. Lokalizacja nieoczywista, u zbiegu Grobli z
Pachołów, niby centrum starego Gdańska, ale na uboczu głównych kawiarnianych
szlaków. Uboczność to kwestia mocno relatywna, czyż nie wydawało się kiedyś, że
Stary Kadr rozlokował się właśnie poza najściślejszym centrum? Zatem na wejściu
plusik za myślenie perspektywiczne i zamysł rozszerzania przestrzeni kawiarnianych.
Przyznam jeszcze jedną pochwałę za fantastyczną starą ramę okienną (wisi na
ścianie), która jednak nijak nie pasje do całego kontekstu. I tyle, rubryka dodatnia
raptownie się kończy.
Lokal jest nieładny, to
kiszkowata wydłużona struktura przypominająca przedpokój, wypełniona fotelikami
z brązowego skaju i okrągłymi stolikami. Siedzonka wyglądają jak poodbijane na
ksero, jest ich pełno, niewygodne, klocowate i pierdzą przy siadaniu.
Warstwa dekoracyjna w Fusach
właściwie nie istnieje, za ozdoby, oprócz wywołanej już do tablicy ramy
okiennej, robi bar (z niezrozumiałych estetycznie względów obity płytą wiórową)
i stara lodówka spod korpoznaku Pepsi. Gołe ściany i wrażenie przedłużającego
się remontu, który nigdy się nie skończy. W sensie ludzkim jest pusto i trupio.
Przy stoliku mrukliwy właściciel (?) z laptopem obmyśla plan zawojowania
świata.
Mam kilka skojarzeń. Po pierwsze
widzę poczekalnię w prowincjonalnym hotelu, np. w Horyńcu i ten sam rodzaj
nerwowego napięcia: może wreszcie ktoś przyjdzie? Glamur ze skaju i emdeefu,
brakuje tylko olejnych płócien sławiących wdzięki lokalnej zwierzyny łownej.
Drugi obrazek to pokłosie telewizyjnych gastrorewolucji z panią Magdą w tle.
Oto zapomniana knajpa, pusta i głucha, ale z dzielnym menedżerem, który wciąż
nie traci wiary: stuka w klawiaturę, buduje mądre tabelki i dziwi się światu:
kak eta, kak eta?
No niciewo, odpowiadam i ruszam dalej
pogrzebać w Fusach.
Jest to niezrozumiałe miejsce.
Estetycznie wątpliwe, zaaranżowane kompletnie bez pomysłu. Nieprzytulne i
niesmaczne. Nie warto rozwodzić się nad kawą (wątpliwe Vergnano). bezpłciowy
wypiek z BioPiekarni Ziarno z Wrzeszcza, chyba wegańska szarotka, też nie
zasługuje na obszerniejszą wzmiankę. Zadumam się jedynie nad paskudnym czekopodobnym
smarkiem, w którym ciasto zostało utytłane. Nazywa się to „sosem czekoladowym”
i pochodzi z białych plastikowych butli, pełno ich w Selgrosie. Specjalnie dla
gastronomii, no bo to przecież szczególnie kawiarnicy powinni strzykać na swoje
produkty mdłą i słodką czekosraczkę, wtedy tak światowo, z błyskiem i sznytem.
Żeby gówno glanc miało, powiedziałby kapral Kania Kaniowski.
fot. Cafe Brzytfa |
I ostatnia uwaga, bo więcej nie warto. Fusy i Miętusy - zaskakująca i obiecująca nazwa. Spodziewałem się jakiejś gry, zabawy z gościem, przymrużenia oka w wystroju czy ofercie. Tymczasem nawet kawy z fusami brak. Miętusy istnieją tylko teoretycznie, choć jakiś słoik prężył się na barze. Ale nikt nimi nie częstował. Bo w Fusach nie dość, że nieładnie, to jeszcze śmiertelnie poważnie. Nie trzeba umieć wróżyć z fusów, by zobaczyć, że te Fusy długo nie pociągną. Swoja drogą to całkiem ciekawy przypadek: agonia tuż po przyjściu na świat.
Wizyta w Fusach i Miętusach
uświadamia elementarną niemoc: czegokolwiek nie napiszemy, marne pomysły będą
nadal materializować się w postaci nieudanych i fatalnych kawiarń czy pabów,
takich bytów epizodycznych, którym właściwie nie warto zaprzątać sobie głowy,
bo wkrótce na ich miejscu wyklują się kolejne, pewnie równie nieudane,
rezultaty żarliwie powtarzanej mantry: „zawsze chciałam/chciałem mieć
kawiarnię”. Takie wielkie marzenie: mieć kawodajnię albo chociaż jakieś
malutkie bistrojadło. A wszystko podszyte przerośniętą i głupią nadzieją, że
musi się udać, bo przecież „ty tak świetnie pieczesz”, a w ogóle „to nie ma w
tym mieście gdzie pójść”. Pół biedy, jeśli te wszystkie niewypały dziurawią
jedynie kieszenie pomysłodawców, niestety obawiam się, że bywają zasilane z
podatniczej krwawicy, bo: programy, dotacje, aktywizacje, itp.
I śmieszno, i
straszno.
Smakowało nam to co nam podano - a do tego była świetna muza. Dlatego chcieliśmy napisać co nam nie pasowało, może keidyś by się to zmieniło to byśmy uwzględniali to miejsce w przemarszach przez Gdańsk. 1. Wystrój: jaki wystrój? wystroju BRAK. Poczekalnia. a wystarczyłoby niewiele - może np,. stojące lampy, i cokolwiek co odpoczeklania to miejsce (do likwidacji brzydackie vertykale - po prostu się źle czuliśmy, jako jacyś tam estaci). Cenimy ascetyczne wętrza ale musi być jakiś smak, tymczasem pożółkłę listwy itp - elementy któe możnaby odświeżyć bez szczgólnej inwestycji. 2. zimno: (ja w kurtce) - drzwi otwarte mimo mniej niż 10 stopni. Zmarzły mi dłonie :( - to nie była przytulna chwila. Szkoda, bo jedzonko i picie było OK.
OdpowiedzUsuńLokal się zmienił, przeszedł remont i wyładniał. Bar przesunięto na koniec sali. Nie śmiałabym się z wzorów na suficie, bo piszący ten tekst zapewne nie wie, że właścicielem kamienicy jest facet, który robił Dom Uphagena, robił zegar astronomiczny w Mariackim, kaplicę Uphagenów w kościele śś. Piotra i Pawła, ołtarz w Mariackim, który wyrzeźbił Dwór Artusa od wewnątrz. Tu jest kawał historii. Pierdółkę na suficie pan rzeźbiarz walnął sobie, zanim oddał lokal w używanie rodzinie. Podsumowując - jest lepiej.
OdpowiedzUsuń