Cafe Factotum, Gdańsk, ul. Św.Ducha
To z pewnością jedna z
najmocniejszych pozycji na rynku.
I wcale nie przesadzam. Bo
Factotum jest intensywne i niszowe, przy tym małe i kameralne. Jak tutejsza
kawa, nieowocowa i niekwaśna, mało arabiczna, za to mocą uboższej siostry
przydymiona i kadzidlana, podpowiadająca stare drewno, choć dookoła stal i
kafle.
Kiedyś był tam fascynujący
salonik z płytami Vivart, alternatywny i niedzisiejszy, chyba długo konał. Taka
wspólnota przestrzeni zobowiązuje i Factotum godnie zasiedliło szlachetnie
naznaczony plac. Szczęście, że nie wykluły się tam żadne nieświeże jaja jak
choćby lumpeksy czy jakieś kawiarniane matołki, np. Duża Biała (ot taki Antoni M), wszak bliziutko.
Factotum leży na uboczu. Trudno
nie odnieść wrażenia, że to ubocze jest trochę wyborem świadomym. I pięknie, że
tak jest, bo położenie np. przy autostradzie Długiej szybko zmieniłoby dobrze
zapowiadającego się młokosa w zepsutego i spuchniętego żula w rodzaju Cafe
Ferber, takiego, co to niespecjalnie straszy, ale też i zupełnie nie kusi. Choć
przyznam, fajnie byłoby zobaczyć wystukujące nagłą zawrotkę białe kozaczki czy
truchlejące solarne lica, bo przecież „tu jest tak ciemno”. I w ogóle „jakoś
dziwnie”. „A ja bym chciała do Sztarbaksa”. Ona czy jej ajfon?
A Factotum subtelnie wypina
metalowy tyłek na gawiedź. Wcale nie zaprasza niechcianych, zaimprowizowana tuż
za drzwiami malutka klatka wejściowa działa jak filtr, system odsiewu: my
jesteśmy estetycznie twardzi i samoświadomi. Zmykajcie do Kosty.
I to jest wielki plus. F. już na
starcie robi kamingałt, odsłania się i zupełnie rezygnuje z służalczego
podlizywania się nieprzekonanym. Trudno o bardziej solidnie zarysowaną
tożsamość. Brzytfa lubi miejsca samoświadome, tym bardziej, że F. ma mocne papiery
nawet na buńczuczne manifesty.
Ale też taka bezkompromisowa
autodeklaracja rozbudza nadzieję na więcej. Factotum zawiesza sobie poprzeczkę
bardzo wysoko i, co najważniejsze, trzyma się tej wysokości.
Factotum to wnętrze. Rozmach,
wykonanie, spójność. Wnętrze oszałamia, bo jest inne, zaprojektowane z wizją,
do bólu konsekwentne, z dobrych materiałów. Zero prowizorek. Są lokale, gdzie
szaleć mógł Prowi_Zorro i wycinać swoje głupkowate Zetki czy Eski, ale są też
inne, dumne i nieprzypadkowe, nawet jeśli skażone upływem czasu, to wciąż spójne i
estetycznie powabne. Dobrze nakręcone mechanizmy. Przychodzę do F. od początku
i nie zauważam specjalnych śladów zużycia przedmiotów, owszem, bateria w
łazience może się trochę ruszać, fotelikom przecierają się czarne bejcowanki,
ale to drobne szczegóły, raczej dowody na szlachetne trwanie, a przy tym
zdroworozsądkowy głos na rzecz słusznej tezy, że na jakości oszczędzać nie
wypada.
Jakość wykonania to jedno. Drugie
natomiast to wizja, z jaką szarpie się Factotum. Jest specyficznie, dziwacznie
czasem. Warto zaglądać do F. w różnych porach i sezonach, mało jest miejsc tak
zmiennych w zależności od pory roku czy dnia. Factotum istnieje na różnych
poziomach, wyliczę kilka określeń, ślad każdego uda się zidentyfikować bez
większego problemu: literacko, artystowsko, gotycko, romantycznie, zmysłowo, dekadencko,
klaustrofobicznie, toksycznie, seksualnie (nawet z nutą sadomaso).
W swoim najczystszym sensie,
jestem przekonany, Factotum jest kawiarnią literacką. Bynajmniej nie mam na
myśli lokali, w których bejowaci literaci onanizują się słownie na napalone kuracjuszki.
Factotum dotyka literatury w ogólniejszym i bardziej nobliwym sensie, to
miejsce samo w sobie nasycone jest semiotycznie. Ono nieustannie kręci się
wokół znaków, właściwie zostało osnute wokół zabawy symbolami i konwencjami, do
tego stopnia, że nie ma w okolicy drugiej tak symbolicznie intensywnej
kawodajni. Józef K., osławiona klubokawiarnia z Piwnej, przy spójnej, a przy
tym wieloznacznej zawartości Factotum, opuszcza bezradnie ręce i oddala się do
swojej dziecinnej rupieciarni.
Moc Factotum to rezultat celowego
zabiegu projektantów wnętrza, którzy przetworzyli klasyczne motywy w swój
własny kod estetyczny, w którym dużo modernizmu, ale i gotyku, Holendrów (chćby
Halsa czy Rembrandta), Velazqueza, a nawet i Bacona. Jaskrawo widać to w
toalecie, którą uważam za zwieńczenie zastosowanej konwencji estetycznej:
postery popularnych amerykańskich filmów zostały przetłumaczone na język
klasycznego malarstwa, daje to efekt piorunujący i stanowi niezwykłe zwycięstwo
specyficznego i niepokojącego stylu nad całkiem przecież trywialną treścią.
W Factotum można czytać, jak
najbardziej. Ale przede wszystkim to Factotum się czyta. I to jest chyba,
powiedziałbym, najbardziej fundamentalne nawiązanie do Charlesa Bukowskiego,
dwudziestowiecznego amerykańskiego pisarza, który – właścicielską wolą –
obwołany został patronem kawiarni. Bukowski, choć oryginalnie Niemiec, pozostał
wierny realiom amerykańskim, z Los Angeles na czele. Nie zauważam jakichś
specjalnych wtrętów z tradycji amerykańskiej (oprócz luźnych cytatów z
holiłódzkich produkcji). Factotum-kawiarnia wydaje się przecież do bólu europejska,
modernistyczna, berlińska, może Kafkowska, może Baudelaireowska. Samo „factotum”
odwołujące się w swoim językowym znaczeniu do obrotnego, wszechstronnego
sługi/służącego również nie wydaje się dobrze skrojonym konceptem jak na charakter
projektu z ul. św. Ducha. Być może bardziej pasowałby tu „flaneur”
(spacerowicz), całkiem udanie chwytający wieloznaczność tego miejsca, bo wizyta
w F. to taki spacerek: po różnych wątkach i historiach.
Nazwę „factotum” skłonny jestem
uzasadnić jedynie jako próbę wykorzystania samego słowa-dźwięku, ezoterycznego
znaku, ale bez przypisywania mu żadnego konkretnego desygnatu. Co prawda po jego
rozszyfrowaniu trochę magii ulatuje, ale to drugorzędny zarzut.
Przyznam, że nie do końca
rozumiem dosyć pokrętny i usilny projekt nadania Factotum cech kawiarni
filmowej. Kompletnym nieporozumieniem estetycznym wydaje się karta menu, o
zgnuśniałej stylistyce nijak powiązanej z otoczeniem, z namolnie wtłaczanymi
figuracjami z filmów, zdjęciami i nazwami rodem z mentalnie prowincjonalnych multipleksowych
gastrobiznesów. Wnętrze Factotum zobowiązuje i powinno obligować decydentów do
bardziej kreatywnej karty, zarówno pod względem estetycznym, jak i
merytorycznym. No i z wyraźnym skrętem literacko-dekadenckim, dotrzymującym
kroku choćby podsufitowej wyklejance z autorem Alicji w Łonderlandzie.
Ciasta w F. zasługują na uwagę.
Nie ma ich wiele, raptem kilka, ale nie chodzą na skróty, z dobrych składników,
na pewno windują F. do gdańskiej kawiarnianej elity. Nie ma w Gdańsku lepszego
ciasta czekoladowego, to w F. jest puszyste i lekko wytrawne, niemalże o
konsystencji musu. Okraszone domowym sorbetem z czarnej porzeczki (trochę
przesłodzonym), ale szczęśliwie niezepsute żadnym cieczkopodobnym wytryskiem.
Sernik waniliowy, delikatny i
maślany, w porównaniu z tym z mocno rozgadanej konkurencji (Retro) zupełnie
onieśmielony i milczący, za to w boju sprawdza się lepiej. Ceny ciast zbliżone
do tych z Retro, ale kawałki większe.
Kawowe ziarno to włoski Bistrot,
niezbyt popularny, ale uznany producent. Mieszanka ma znaczny (30%) robuściany
udział, ale nie zamierzam narzekać. Przyzwyczaiłem się, że kawa w F. ma swój
specyficzny wyraz i nigdy nie miałem powodu do choćby najmniejszej pretensji. Jest
niezmienna, zawsze identyczna w mocy i temperaturze. Jeśli tylko zamarzyłyby mi
się jakieś bardziej nobliwe arabiczne harce, to niedaleko Palarnia Kawy z
najlepszym ziarnem. Nie znajdę w F. żadnych hipsterskich zaparzajek, ale wcale
mi nietęskno.
Jest coś co mnie trochę uwiera. Przychodzę
często, ale nigdy nie natknąłem się na właściciela, nigdy nie zauważyłem
jakiejś gospodarskiej krzątaniny, takiej zwykłej troski o miejsce, o gości, o
swój produkt. Nie czepiam się obsługi, bo jest miło i bezproblemowo, ale
obecność, choćby epizodyczna, Pana Landlorda udziela uspakajającej odpowiedzi
na cośkolwiek dręczące fundamentalne pytanie: czy leci z nami pilot? Mam zatem
w F. dość częste wrażenie, że to miejsce, choć piękne i bogate, zostało
osierocone, pozostawione samo sobie wśród zawistnych drapieżców. Z rozmysłem
poczęte, starannie odchowane, odebrało nauki w najlepszych szkołach, a potem
tak po prostu porzucone.
Factotum ma znaczny potencjał i
jak zwykle przy takiej diagnozie może pojawić się pytanie, czy wykorzystuje
swoje możliwości do działalności okołokawiarnianej, np. czy zdarzają się jakieś
tematyczne spotkania, jakieś posiedzenia dyskutantów,
jakieś desperackie próby zwrócenia uwagi świata na czyjeś stwory czy wytwory. Nie,
Factotum nie udziela się pozakawiarnianie. Trwa, robi kawę, podaje ciasta i
oddaje się gościom do dyspozycji. W ogóle społeczna działalność kawiarni to
temat na odrębną opowieść, niestety czasami służy jako kryterium w ocenach
znaczenia czy przydatności (?) kawiarni, zupełnie jakby organizowanie
posiadówki dla nieletniego poeciny i jego rodziny pod chwalebnymi auspicjami
wieczoru poetyckiego (a nawet patronatem lokalnego politłuka) było przyczynkiem
do aureoli. Fakt, że F. nie organizuje żadnych (nie)kulturalnych wyszynków jest
tylko dowodem na to, że podjęło świadomą decyzję, żeby trwać i walczyć jedynie
w oparciu o własne niezmienne atuty: wnętrze, wieloznaczną aurę, dobrą kawę czy
znakomite ciastka. Beż żadnych przeszkadzajek. Taki ruch zasługuje na szacunek.
Factotum jest (po)nowoczesny i intelektualny.
Rzadko zdarzają się miejsca o tak znacznej koncentracji nawiązań i symboli. Ich
semiotyczna siła zwykle wynika z nagromadzenia przedmiotów, które same w sobie stają
się nośnikami tożsamości kawiarni. Efekt Factotum to jednak rezultat śmiałej wizji,
która połączyła obrazy i zróżnicowane materiały w dobre wieloznaczne wnętrze. W
Factotum sprzętów niewiele, te nieliczne, które jednak znalazły zatrudnienie (maszyny do
pisania sprowadzone do roli świeczników), są jak tłuste rodzynki, podkreślające
styl miejsca: tutaj rządzi idea i pomysł, a materia przygląda się i służy.
Pan Eco z pewnością polubiłby
Factotum, bo to właściwe miejsce, żeby pomyśleć o semiologii życia
kawiarnianego.
"wnętrze, wieloznaczną aurę, dobrą kawę czy znakomite ciastka"
OdpowiedzUsuńRzeczywiście ...
A na zdjęciu pięknie przepalona kawa.