Kafe Delfin, Gdańsk-Oliwa
Mam z Delfinem kłopot. Nie wiem,
czy oceniać go w kontekście innych oliwskich kawiarni, czy zastosować twarde
dotychczasowe kryteria, bez względu na żadne okoliczności łagodzące? Ostatecznie,
wygrywa opcja druga, bo przecież nie ma na Brzytfie miejsca na naginanie standardów tylko
dlatego, że w okolicy mizeria.
Słaba oliwska konkurencja,
struchlała liczebnie i moralnie, nie jest w stanie poważnie zagrozić Delfinowi.
Kawiarnio-piekarnia Stary Rynek, niby młodziutka i zapatrzona w nowoczesność, w
istocie w swej formule, ofercie i standardach obsługi mocno (nieintencjonalnie)
zapóźniona, przewinięta do tyłu o jakieś 20 lat. Tak powabna jak wypieki
cukierni Czernis, słodki wabik tego miejsca, doskonale wpisujący się w jego nieco postpeerelowską konwencję.
Z kolei palarnia kawy Cafe Flemming, choć
kawę ma dobrą, sama w sobie nie jesteś miejscem do posiedzenia, raczej sklepem, w którym
kilka stolików daje możliwość jakiejś szybkiej degustacji, zwykle jednak mocno
ograniczonej, bo gatunek kawy w młynku zmieniany jest rzadko - ja zwykle
trafiałem na Salwador i zrobiło się nudno. Problem Flemminga leży zresztą nie
tyle w ich szczupłych możliwościach lokalowych, ile w właścicielskich
głowach, mocno podejrzliwych wobec współczesnych sposobów komunikacji z
publicznością, a zarazem w coraz większym stopniu wypełniających się
frustracją. Flemming zatem, mocą własnego wyroku, skazany został na żywot
lokalu co najwyżej potencjalnego, hermetycznego i skrzętnie ukrywającego przed
ciekawością fejsbukowych kawoamatorów. O Caffe Kardamon nie wypowiem się, bo to
kawiarniane nieporozumienie.
I tyle konkurencji.
I tyle konkurencji.
Kafe Delfin to dziwne miejsce. Przykro powiedzieć, ale taki trochę ubogi krewny kawiarni. Nie skusił mnie. Ani nastrojem ani smakiem.
W trakcie każdej z wizyt witała mnie cisza, tzn. brak jakiejkolwiek muzyki. Takie przedłużające się bezmuzyczne momenty, tak jakby wpadali w jakiś „dziesiąty stopień zasilania” albo mieli dziwną umowę z Zaiksem: czasem z muzyką, czasem na głucho, za to rabat w abonamencie. To strasznie dziwne uczucie, gdy w kawiarni panuje cisza. Owszem, słychać pogawędki przy stolikach, ale brak zwornika stapiającego wszystkie poszczególne hałasy w swojski kawiarniany harmider nie tylko odbiera poczucie przytulności, ile wprowadza silny niepokój. Jakieś apokaliptyczne wrażenie poczekalni, może schronu. Krata w oknie. Czy zostałem ewakuowany? I kiedy wreszcie skończą się te bombardowania?
W trakcie każdej z wizyt witała mnie cisza, tzn. brak jakiejkolwiek muzyki. Takie przedłużające się bezmuzyczne momenty, tak jakby wpadali w jakiś „dziesiąty stopień zasilania” albo mieli dziwną umowę z Zaiksem: czasem z muzyką, czasem na głucho, za to rabat w abonamencie. To strasznie dziwne uczucie, gdy w kawiarni panuje cisza. Owszem, słychać pogawędki przy stolikach, ale brak zwornika stapiającego wszystkie poszczególne hałasy w swojski kawiarniany harmider nie tylko odbiera poczucie przytulności, ile wprowadza silny niepokój. Jakieś apokaliptyczne wrażenie poczekalni, może schronu. Krata w oknie. Czy zostałem ewakuowany? I kiedy wreszcie skończą się te bombardowania?
Niestety nie odbieram Delfina jako przytulnego. Jest
suchy i kostyczny. Wnętrze szorstkie. Wysłużone najprostsze krzesła, gołe
i niegościnne. Rzędy krzesełek kinowych pod ścianą, właściwie jedyny
dekoracyjny meblarski akcent wnętrza, niewygodne, ciasne, opadają z głośnym
hukiem. Bezkompromisowo obnażone okno dokonuje negliżu, ale to obietnica bez
pokrycia: na zewnątrz smętne podwórko, ani ładne, ani ponętne. Za to wraz ze
zbliżającym się wieczorem, robi się coraz bardziej ciemno i nie jest to ciepły
pluszowy półmrok, który sprzyjałby rozmowom, raczej taka alienująca ciemność,
która fortunnie i wspaniałomyślnie ostrzega: nadchodzę, proszę myśleć o
odwrocie w bardziej przyjazne miejsce.
fot. Cafe Brzytfa |
Na parapecie bezwstydnego okna
próba jakiejś zdobniczej dekoracji – stare elementy kinowe, ale wcale nie
budują klimatu kina, to jakby zrobić ekspozycję ze starych sokowirówek. W ogóle
te wszystkie okołokinowe eksponaty, razem z pudełkami po kliszach Orwo, wydają
się przypadkowe, rzucone ot tak sobie, bezmyślnie, bo przecież coś tu musi być,
a innego pomysłu nie było. Nie dekorują, po prostu głucho leżą, bo im kazano.
Głupio patrzą, bardziej zagracają i zbierają kurz niż współpracują w
przekształcaniu przestrzeni. I zapewne wbrew intencjom właścicieli wcale nie
próbują ożywiać wspomnienia o dawnym kinie Delfin. Ten mit to bardziej myślenie
życzeniowe, pielęgnowane w nazwie i recenzjach internautów. Bo w Delfinie kina
niewiele, poza usilnymi wtrętami, natomiast dużo Peerelu, ale to zapewne wyszło
niechcący.
fot. Cafe Brzytfa |
Kulinarnie jest równie sucho i
szorstko. Karta jest mikroskopijna, ale tego się nie czepiam, bo i zaplecze
kuchenne malutkie. Delfin nie jest agendą kultury kawowej, w sensie kawowym
wciąż tkwi w swoich początkach, tyle że oczekiwania dziś znacznie bardziej
wyrafinowane niż osiem lat temu. Barbarzyńskie ziarno, ultrarobuściane MK
espresso, serwowane w całym pakiecie firmowym, tak aby nikt nie miał
wątpliwości, że podano mu „wybór baristów”. To fatalny ruch, nie tylko ze
względów jakościowych, ile wizerunkowych. Nie cierpię, gdy kawiarnie robią
reklamę dostawcom kawy. Wiem, że to forma spłaty haraczu za ziarno, często
także za ekspres, ale nie współczuję, bo każdy płaci rachunki podług własnych
decyzji. A filiżanki czy cukry z obcymi logotypami to ostrzał własnego kolana.
fot. Cafe Brzytfa |
W Delfinie jest kilka ciast,
zwykle dwa do wyboru. Szarlotka to duma tego miejsca: „robimy ją na miejscu”.
Można warunkowo udzielić jej promocji do następnej klasy, uznając za zjadliwą,
ale nic więcej. Jest niziutka i malutka, ale skarlała już wcześniej zanim jeszcze
została w ultraekonomiczny sposób pocięta na porcyjki: mdłe skrobiowo-słoiczkowe
jabłuszka w duecie z posłodzoną margaryną odebrały jej jakąkolwiek energię
życiową. Nie odmawiam jej starań, widzę, że chciałaby. Ale nie może. Takie ciasteczko można zjeść na imieninach u
cioci Tereni, ale w kawiarni, za pieniądze, to już zupełnie niekoniecznie. I
leżą sobie takie smętne mikroszarlotki, kiepskie i wybiedzone ambasadorki niepewnego
miejsca, ale to się przynajmniej zgadza i plus za zdrowy rozsądek, bo mądrzy
posłańcy nie obiecują więcej niż dać mogą. Paradoksalnie, słyszę westchnienia
zachwytu nad tym ciastkiem, nie dowierzam, ale uspokaja mnie myśl, że to przecież
pedantycznie poukładane kostki Palmy w polskich lodówkach oznaczają stan
najwyższej gotowości do sezonu domowych wypieków. Polacy nie gęsi, też swój
tłuszcz mają. Dobrze utwardzony.
Zamawiam jeszcze niejaką
Marlenkę, podobno tutaj lubianą, ale pochodzenia zewnętrznego, z jakiejś
cukierni. Znam to ciastko ze Starego Kadru, jest poprawne. To taki
przekładaniec toffiowo-miodowy, z lekką nutą orzechów włoskich, luźna wariacja
na temat pszczółkopodobnych wypieków, w których jednak orzech smakuje mocniej,
a miód w donioślejszy sposób określa strukturę ciasta. Jest słodko, i tyle.
Takie sobie Kinderpingłi.
W kącie rozsypuje się kosz z
zabawkami. I ponura plama okna z kłującymi kratami i ogólny nieład w połączeniu
z wszechobecnym czerwonym wzmagają wrażenie poczekalni, trochę
klaustrofobicznej duszności. Wyraźnie czuję, że powinienem się podnieść i
wydostać.
Wstaję, wychodzę. Oddycham.
Wstaję, wychodzę. Oddycham.
fot. Cafe Brzytfa |
Delfin należy do podgatunku
kawiarni, których stan zdiagnozowałbym jako okołobeznadziejny. Bo nic im już nie
pomoże. I to przede wszystkim dlatego, że sam nie odczuwa potrzeby
jakiejkolwiek przemiany. Jest dobrze jak jest: przecież ludzie przychodzą, kręci się, a
lepsze wrogiem dobrego.
Wrócę do punktu wyjścia: Delfin
ma sporo szczęścia, bo póki co nie wyrosła mu żadna poważna konkurencja.
Właściwie jedynie Piekarnia/Cafe Stary Rynek, nieco bardziej z boku, mogłaby
odebrać trochę klienteli, ale ciastka od Czernisa polegną nawet w starciu ze
skarlałą delfinowską szarlotką. Bezkształtna konkurencja podreptuje zatem na
swoich nibynóżkach i póki co utrzymuje Delfin we względnym poczuciu
bezpieczeństwa. Nikt nie naciska, nikt nie pogania, więc kinowe krzesła mogą
dalej odciskać czerwone pieczątki na gościnych półdupkach, a emkaespresso robić za kawę.
Delfin może czuć się prawie jak
ryba w wodzie.
Bo na bezrybiu i Delfin ryba.
Cóż, z recenzją zgodzę się tylko ze skurczoną porcją szarlotki. Poza tym wszystko jest nie tak. Oczywiście to kwestia gustu. Ja w Delfinie czuję się idealnie, brak muzyki czy jasności robi jak najlepszy klimat. Za kratami jest tajemniczy ogród, do którego warto zajrzeć latem. To alternatywa dla dizajnerskich, nowoczesnych kawiarni, których teraz multum. W Delfinie jak w domu. A skromna oferta przynajmniej nie przyprawia o zawrót głowy przy wyborze. Najwidoczniej autor ma zupełnie inne zapotrzebowanie pod względem kawiarni.
OdpowiedzUsuńAha, zgodzę się jeszcze co do Starego Rynku. Kiedyś piekli tam własne pieczywo a teraz mają tylko z dostawy :( Ciastka są słodkie i nic poza tym. Choć wystrój nie jest najgorszy, najbardziej lubię tę starą wagę przy stoliku w głębi.
Pozdro.
Kamilo, dziękuję za komentarz.
UsuńDelfin niestety nie stał się dla mnie domem, choć odwiedzając go otwierałem się bardzo szeroko i na oścież. Ale zupełnie nie czułem się w nim domowo. Zabrakło ciepła, a i nie zupełnie poległ kulinarnie.
Rozumiem Twoje szczególne przywiązanie do tego miejsca. Zdaję sobie też sprawę, że takie rutynowe wrośnięcie w miejsce sprawia, że odbierasz je jak drugą skórę, ale i - z drugiej strony - Twej uwadze mogą umknąć pewne zaniedbania/braki.
To nie tak, że moje wyobrażenie kawiarni idealnej zakłada jakieś hipstersko wybajerzone wnętrze. Zupełnie nie. Zdecydowanie wolę wnętrza stare czy podstarzane, takie retro-babcine. Ale to też jednocześnie wcale niełatwa stylistyka, można na niej polec stosując skróty i półśrodki. Taki jest dla mnie przypadek Delfina.
Piszę to z bólem, bo lubię Oliwę, ale jakoś póki co nie poszczęściło się jej z kawiarniami. Tymczasem niedaleko, w Sopocie, całkiem sympatyczny Zaścianek, taki na staro, tam zaglądam.
A Stary Rynek Cafe i Piekarnia to faktycznie nieporozumienie. Ale czasami nie ma wyjścia, trzeba własnie udać się tam, bo jedyną podręczną kontrpropzycją jest kawiarnio-restauracja w Pałacu Opatów, z ładnym wnętrzem, zgnuśniałą, mrukliwą obsługą i zupełnie lichą kawą za 10 pln. Fakt, że w sezonie stoliki pod starymi kasztanami i wtedy i w takich widoczkach da się przełknąć nawet taką kawę.
Ale póki co zima. I dosłownie, i przenośnie.
Z pozdrowieniem.
W Delfinie remont więc może wpadniesz jak się skończy i otworzysz się raz jeszcze?
UsuńByłam przed remontem dwa razy i zawsze muzyka była włączona, może miałeś pecha przy swojej wizycie?!
Zaścianek w Sopocie - swego czasu często tam bywałam ale już dawno mnie tam nie było. Lubiłam to miejsce.
A najlepsza kawa w Oliwie u mnie w domu ;) Albo wziąć swój termos i usiąść w Parku ;) Oczywiście nie oznacza to, że kawiarnia zbędna - mogłoby być ich cały rząd wzdłuż O.J. Rybińskiego, to by było!
Wiem na pewno, ze szarlotka jest zawsze pieczona na maśle i ze świeżych jabłek. Więc proszę nie wprowadzać z błąd!
OdpowiedzUsuńChyba mówimy o różnych szarlotkach :)
UsuńChyba mówimy o różnych szarlotkach :)
UsuńW ogródku Delfina unosi się nieprzyjemny zapach z toalety. Kelnerki do miłych nie należą a ich ubrania chyba dawno nie widziały pralki. Taka niby kelnerka, zaniedbana dziewczyna w dziarach dosiada się do stolika gości i kopci z koleżanką śmierdzącego peta. Pamiątka po wizycie w Delfinie to migrena.
OdpowiedzUsuń