Dwie Zmiany, Sopot, Monciak
Koniecznie, natychmiast po
wizycie w Otwartej, wypada przyjrzeć się innemu miejscu, w którym kawa mocno
nasączona kulturą, a knajpa bierze na siebie rolę trochę galerii, trochę
społeczno-towarzyskiej agory, trochę oddolnego ośrodka kulturalnej animacji. Dwie
Zmiany w Sopocie.
To jest absolutny mus, żeby oba
miejsca porównać. Pójdźcie i patrzcie, wyciągajcie wnioski. Bardzo pouczająca
rozrywka, ale i nauczka, jak to szumne manifesty odejmują zamiast dodawać, bo
mówienie o czymś wcale tego nie tworzy. Przeciwnie, raczej
zagłusza, a bywa niestety także, i to jest przypadek Otwartej, że wystawia na
śmieszność.
Jakiś czas temu, przypatrując się
sopockim kawiarniom, stwierdziłem, że fortuna w Sopocie kawą się nie toczy. Nieciekawie,
bezpłciowo i plastikowo. Dużo miejsc, ale takich dla lansiarzy z Kościerzyny
(nie o to, że mam coś przeciwko GKS, ot, taka kategoria umowna), którzy przechadzają
się w łikendy na Monciaku, a potem szczytują tym na swoich fejsach i instach.
Wejść, wypić latte, pokąpać się w sopockiej glorii, ubogacić się i wracać. Ciekawsze punkty pod naporem komercyjnej gastroszmiry
zmuszone były wybierać żywot marginesowy, na uboczu, choć i tu zdarzały się
dziwolągi, którym na tym bocznym torze trochę się stęchło (np. Cafe Kultura,
ale też i w jakimś stopniu skostniały Zaścianek czy standeciały Młody Bajron).
Ale coś pękło.
Pojawiły się Dwie Zmiany. I to
przy samym Monciaku.
Dwie Zmiany niczego nie
deklarują. Na ścianie nie musi wisieć żadna neonowa misja z wielkim słowami, bo taką misję robi sama ściana. Surowa, dostojna, niemalże megalityczna, ceglana,
niezwykle zdobnicza, choć minimalistyczna. Czasami upstrzona jakimiś
wystawianymi obrazkami, ale zwykle niezakłócona, dekorowana jedynie
pojedynczymi lampkami w peerelowskich szklanych kloszach. Ale to nie są Szklane
Klosze, to po prostu zwykłe peerelowskie abażurki, nostalgiczne i ładne, taki
efektowny retro-wyłom z wszechobecnej mody wieszania gołych żarówek. Nie, w DZ
nie ma cienia depresji pani Sylwii P.
Bo miejsce jest jasne i
energetyczne. Ta energia jest zaraźliwa, ona udziela się od razu po wejściu do
drewnianej klatki schodowej. I nie mija.
Obserwowanie przez Brzytfę lokali
zawsze wiąże się z próbą uchwycenia sensu miejsca, takim trochę
fenomenologicznym poszukiwaniem jego istoty, esencji, której uchwycenie pozwala
na skonstruowanie opowieści. Naturalnie, różne mogą być lejtmotywy
analizowanych kawiarń: od brzydoty, niechlujstwa, ubóstwa intelektualnego
właścicieli po troskę o kawę, smaki czy niepowtarzalny wystrój.
W Dwóch Zmianach chodzi o
wolność.
To jest dojmujące uczucie, niezaprzeczalne
i nieusuwalne. Autentyczne i niezapośredniczone. Nie wystarczy powiedzieć, że
to miejsce bez zadęcia, na luzie,
bezpretensjonalne. To coś więcej, to wrażenie czystej wolności, choć to
przecież tylko lokal, gastronomiczny nawet, wycinek przestrzeni przez kogoś już
zdefiniowany, wydzielony na czyichś określonych warunkach.
Tym bardziej ta wolność może
jawić się paradoksalnie.
A jednak wcale nie. Dwie Zmiany zupełnie
nie manipulują. Nie oferują kuszącego towaru, który kontraktowo nabywam, pławię
się, płacę, wychodzę. Bo nawet jakoś niespecjalnie czuję się klientem, nikt nie ciska
we mnie karty od razu po wejściu (w ogóle nie ma tu kart), nikt nie startuje z
pytaniami o zamówienia czy domówienia. Mogę zamówić, ale mogę też posiedzieć
zupełnie niekomercyjnie, popatrzeć, poprzyglądać się. Ale to nie tak, że Dwie
są anarchiczne, że jest chaos, samowolka czy coś tam. Przeciwnie, istnieją tutaj
reguły. To efekt trochę utopijnej mgławicowej umowy społecznej, wynikającej z
troski o wzajemny komfort i jak najlepsze towarzyskie współistnienie. I zasady,
na których to miejsce jest ufundowane, choć nigdzie nie wyłuszczone, są, trwają,
mają się w najlepsze, a gościom udzielają się automatycznie. Dwie Zmiany mają w
sobie zatem coś wspólnotowego. To nie jest lokal, w którym oddzielamy się od
innych. Mam raczej organicystyczne wrażenie jakiejś wspólnej całości.
To są rzeczy, o których nie śniło
się knajpom. Ale jednak zdarzają się.
Ale przyznajmy, Dwie Zmiany nie
są miejscem łatwym. To bynajmniej nie zarzut, raczej poważny komplement.
Stylistyka jest wyrazista, intensywna, nowoczesna, z wielkim ukłonem dla
niedalekiej przeszłości, lekko nostalgiczna. Dowcipna, ze swadą przeskakująca
konwencje, mieszająca style, cytująca i recyklingująca. To nie jest wnętrze
spod projektanckiej igły, z zamawianych materiałów, pachnące fabryką, wyprane
zanim jeszcze zdążyło się zabrudzić.
Mam wielki szacunek dla miejsc, które
sięgają po stare przedmioty, oprawiając je w nowe konteksty, wyposażając je w świeże znaczenia, subtelnie i niesubtelnie nadając im nowe materialne biografie.
Lubię stare stoliki, lubię krzesła w stylu każdydziadzinnejtorby. W DZ te
powynajdowane elementy zostały złożone w spójną całość, która cieszy i bawi,
ale może, co naturalne, też odpychać. To bardzo ciekawe doświadczenie: siedzieć
w DZ np. w niedzielę i obserwować tych/te, którzy/które zapędzą się do środka i
pospiesznie wyjdą. Taki obrazek: dwie panie, w okolicach siedemdziesiątki, z
tzw. permanentnym nakryciem głowy: to ma
być kawiarnia? Z takimi stołami? Jak stołówa, daj spokój.
Silnie zarysowana tożsamość, nie
trzeba żadnych gejtkiperów, pogratulować.
Są miejsca, w których można
uczepić się zdechłego ciastka. Albo smolistej niewyszukanej kawy, którą robuścianą
muskulaturą tuszuje braki w obyciu i arabicznej elegancji. Przyznam, że bywają
lokale, które swoim klimatem byłyby w stanie zamaskować luki w kulinarnej
propozycji. Ale to nie przypadek Dwóch Zmian. Kawa jest dobra, to mieszanka
Oliwska z Palarni Flemming z Oliwy, dobre ziarno, z niedaleka. Przy tym, co
odznaczam z ulgą, kawowa oferta jest uproszczona (co nie znaczy, że
zwulgaryzowana!), kawa zaś nie staje się złotym cielcem, a jedynie narzędziem,
dobrej jakości spoiwem klubokawiarnianych kontaktów społecznych. I nie ma tu
italofilskiej emfazy, z jej makjatami, doppjami, affogatami czy konpannami.
Jest prosto i czysto. I nie ma też – i oby tak zostało – obsesji na punkcie
tzw. alternatyw, tej specyficznej hipsterskiej fobii, w myśl której espresso
obrócono w gluten, a nad kawą zaczęto odprawiać chemeksowe egzorcyzmy. Słuszne
są też kejki. W końcu to mastbejki (Must Bake).
Czuję, że nie muszę już pisać o
tym, że w Zmianach zadziało się i dzieje kulturalnie: są wystawy (kawiarnia
połączona jest z obszerną częścią galeryjną), warsztaty, koncerty. Bo jeżeli
Dwie Zmiany są o wolności, w co wierzę, to jest i mnóstwo przestrzeni dla
twórczości. I nie trzeba o tym trąbić, puszczać w telewizorach, wypisywać na
neonach. To się dzieje samo, spontanicznie i oddolnie, bez gipsu, pozłoty, koturnów.
I nie trzeba do tego lemoniady jarmużowej.
W latach dziewięćdziesiątych w
Brytanii narodziła się miejska inicjatywa Reclaim
the Streets, w dowcipny i pomysłowy sposób sprzeciwiająca się zawłaszczaniu
przestrzeni publicznej przez korporacje handlowe. Po dwudziestu latach, Dwie
Zmiany wydają się takim kawałkiem odzyskanej przestrzeni, wyspą wyrwaną ze skomercjalizowanego Monciakowego gardła. To jest wielki paradoks, że coś takiego
zdarzyło się na chyba najbardziej utowarowionej ulicy w Polsce, w dodatku w ultradrogim
Sopocie.
Ale jest i działa. Cieszmy się.
Na pewno zajrzę :)
OdpowiedzUsuń