OtwARTa, Wrzeszcz, Os. Garnizon
Mam wielką rezerwą do tzw. artcafes,
czytaj: kawiarni artystycznych, które obwołują się takimi już na samym
początku, już przy wejściu nie pozostawiają wątpliwości: wchodzicie do
przestrzeni artyzmu, naznaczonej kulturą wysoką i uświęconej sztuką. Lepszej i
mądrzejszej.
Warto wstrzymać się z takimi
autodeklaracjami i popracować, aby ewentualny artystowski charakter wyłonił się
sam, wolą, myślą i uczynkiem nie tylko właścicieli czy menedżerów, ale przede
wszystkim użytkowników miejsca.
Otwarta, działająca w Garnizonie
od końca ubiegłego roku, nie jest miejscem z gruntu złym.
Można w niej wypić
smaczną kawę, zjeść całkiem smacznie i za przyzwoite pieniądze. Oczywiście
muszą być dania obiadowo-lanczowe, przykrojone pod gusta vegelemingów,
koniecznie wolne od największego zbrodniarza dekady - pana G.
Szybko kilka
konkretów: kawa z Palarni Kawy w Gdańsku, nie czepiam się, polecam. Zupa dnia, zupełnie
zjadliwa, taki zielony Gerberek dla pacholęcia, zmielony i lekko niemrawy. Przetestowałem
tiramisu, które wydało się interesujące ze względu na formę okrągłego ciasta, z
którego odkrawano równe trójkątne kawałki. I faktycznie, nie obroniło się.
Niezwyczajna forma ciasta, ale i niestety nikła maślaność, kryzysowo
maskarponowe. Za to w permanentnej erekcji, wznieconej i zakonserwowanej
spożywczymi utrwalaczami. Po braveranie nawet tiramisu stanie. Ale nie wszystko
złoto, co stoi, bo to ciastko jest zwyczajnie mdłe, przesuszone, biszkopt nie
wypił dostatecznie dużo kawy, całość niedosłodzona i niezbalansowana, kompletny
brak kontrapunktu. Posypka ze zmielonej kawy próbuje walczyć z bezpłciowym
miąższem, ale szybko się poddaje. Znam tiramisu jako ciastko wprost barokowe,
epatujące osmozomem żółtek i maślanością maskarpone, bogate, hojne, przycięte
goryczą espresso i kakao. Tymczasem tiramisu w O. jest nudne, przenudne, za to
koniecznie z listkiem mięty i pudrowymi wydziwiankami.
I nawet pal sześć to nieszczęsne
tiramisu. Gdyby tylko takie działko można było wytoczyć, że ciastko nieudane,
to właściwie nie byłoby dalej czego się czepiać. Ot, po prostu kolejna knajpa w
okolicy, zwrócona do tego samego targetu i operująca mniej więcej tymi samymi
środkami. Swoją drogą, dziw bierze, dlaczego wszystkie powstające w sąsiedztwie
gastrotwory tak ochoczo biorą się za jak najszerszą formułę: kawiarni, bistro,
restauracji, lanczowni, burgerowni i śniadaniarni. Wszystko w jednym, taki
wyścig ślepców: skoro inni mają to w ofercie, to my też musimy, nie możemy być
gorsi, nie możemy pozwolić, żeby oni zarobili więcej. Chyba próżno czekać, aż
ktoś wyłamie się z tej Brojglowskiej parady, wcześniej raczej komuś zaskrzeczy
w lędźwiach i zgnije na poboczu. Bo wyścig trwa w najlepsze: Marmolada ambitnie
ogłosiła, że wieczorami zacznie przebierać się za restaurację, ze specjalnym
menu, ba, nawet zmienionym wystrojem. Taka maskarada ma jeszcze sporo manewru:
zawsze można wieczorami stać się (po części) sklepem nocnym albo zamontować
rurę, bo roztańczony męski naród lubi popatrzeć i porechotać, a pewnie i chętnie
przy tym coś wypije.
Uspokójmy jednak fanów O. Mimo
wszystko lokal zatroszczył się o swoją odrębność i bardzo stara się wyróżnić
spośród konkurencji. Zbudował opowieść wokół własnej oferty. Skonstruował
tożsamość, która zapewnić ma rozpoznawalność i niepowtarzalność, co najmniej w
rejonie garnizonowym.
O obwołała się galerią (choć jestem pewien, że w właścicielskiej
głowie chodzi bardziej o Galerię).
To miejsce, w którym dostaniemy to, co czyni nasze życie piękniejszym,
buńczucznie zapowiada właściciel Otwartej. Bo nie jest zwykła Otwarta, to jest
OtwARTa.
Przepraszam, ale nie podejmę tego
efekciarskiego zabiegu i knajpa pozostanie dla mnie tylko Otwartą, względnie O.
Już drugi człon nazwy nie
pozostawia wątpliwości. Galeria smaku.
Bo O. nie ma być zwykłą knajpą, ale sknajpiałą świątynią sztuki, gdzie
wszystkie moce sensoryczno-intelektualne, chwilowo nie zajęte przeżuwaniem,
zestrojone mają być na kontakt z kulturą.
O. twierdzi, że jest świątynią sztuki i przybytkiem kultury wysokiej, takiej na koturnach. I przedstawia kilka
argumentów, które mają o tym niezbicie zaświadczyć.
Na środku, zaraz po wejściu,
prawie wpadamy na rzeźbę. Po prostu musi tam stać, dostatecznie duża, żeby już
na starcie nie było wątpliwości: odetchnijcie głęboko, zostaliście właśnie
uszlachetnieni, zderzyliście się z dziełem sztuki.
Irytujący ekran telewizora.
Atakuje nonstop, wciąż w kółku lecą te same zajawki. Jakieś wysnobowane galerie
dla noworuskich, koniecznie z parkingami na bentleje,. To nie jest żywa sztuka,
to sztuka blichtru i lukru, z gipsu i pozłoty, za to z cziłałą zafarbowaną na
modny kolor. Oczywiście, żeby rozwiać malkontenckie sarkania, z muzą Ludwiga
von B. w tle. Tego akurat nie słyszę, bo przekaz telewizyjny atakuje wprawdzie
natrętnie, ale jedynie wizualnie, tak aby zostawić miejsce dla Brajana Adamsa z
Open FM. W końcu to Otwarta, więc i radio musi być open.
Na fajnej skądinąd meblościance
znalazły lokum butelki wina. Pardon, to wyselekcjonowane
wina, tak czytam na fejsie, gdzie poświęcono im nawet cały album ze
zdjęciami. Uspokajam, to najzwyklejsze nowoświatowe butelki, raptem co najwyżej
pijalne. I nic więcej. Tymczasem w O. stanowią kolejny instrument wiedzowładzy:
mamy wino, podajemy i obnosimy się z nim, bo się znamy. Symboliczny i elitarny
potencjał trunku zostaje tu wykorzystany jako rekwizyt uzasadniający słuszność
własnych dąsów i aspiracji.
W O. nie brakuje aktów zupełnie
niesubtelnej propagandy. Na półkach muszą być książki, rzecz jasna. Książki to
przecież krynica mądrości, a poza tym wyglądają ładnie, tak zdobniczo. Lokal z
książkami jest mniej awanturujący się. Tyle że w O. knigi to bardziej
wypełniacze dla gawiedzi, takie pseudointelektualne błyskotki. Patrzeć i nie
zadawać pytań.
Obrazy za to koniecznie muszą stać na
sztalugach, jakby świeżo co wyjęte z pracowni. Bo przecież O. to galeria, a nie
osiedlowa knajpa.
I dotykam tutaj jakiegoś, w moim
przekonaniu trafnego, pomysłu na O. Niechby była taką dobrą knajpą, na
poziomie, bez zadęcia. Bez kabotyńskiego wzdęcia, które zwykle kończy się
ciężkim zatwardzeniem. Niech, potrzymajmy się tej proktometafory, Otwarta
zafunduje sobie symboliczne płukanie okrężnicy i oczyści ze złogów, galeryjnych
pretensji, ciężkich i twardych jak kamienie kałowe.
Niech odrodzi się jako Osiedlova
i stworzy namiastkę swojskości w garnizonowej sypialni. Niech stanie się
prawdziwym głosem i agorą lokalnej społeczności. Miejscem z prostą i fundamentalną
misją: nawiązania relacji z otoczeniem, zaprzyjaźnienia się z mieszkańcami,
zaproszenia ich do uczestnictwa w Osiedlovej: posiedzenia na kawie, obejrzenia
meczyku, wpadnięcia na lanczyk czy warsztaty. Osiedlova byłaby luźna i
nieformalna i nikt z obsługi nie wprawiałby gości w zakłopotanie. Warto mieć na
uwadze prosty fakt: prawdziwa żywa kultura, zdarta z koturnów, rodzi się
właśnie między ludźmi, tak po prostu. I bynajmniej nie potrzebuje do tego artystowskiego
sztafażu, wielkich słów i jeszcze większych pretensji.
Póki co jednak O. z dumą kąpie
się w artystowskiej chwale. Tylko że cała ta przebieranka jest mało
wyrafinowana. Zszyta naprędce, mocno niechlujnie, szwy rozłażą się i kłują w
oczy. O księgozbiorze już wspomniałem. Muzyka: mocno niedopasowana, wręcz
karykaturalna. Puszczaliby pewnie Złote Przeboje, gdyby tylko mieli licencję, a
tak muszą zadowolić się przypadkowymi zestawieniami radiowych hitów sprzed
dekad, ale przynajmniej nikt za to nie wystawi faktury. Zero współczesności,
tyleż samo awangardy.
I ta misja wypisana na
podświetlanej tablicy, tak żeby nikt nie miał wątpliwości, w jak dostojnym i
gustownym miejscu się znalazł. Właściwie nawet nie misja, ile zlepek słów
kluczowych: wizja, gust, sztuka, ART,
galeria, kultura. To wszystko szlachetne ingrediencje, z których w akcie demiurgicznego
olśnienia ulepiono istotę wyższą.
OtwARTą.
Trzask, prask i nagle maski
spadają. Rzut oka na półki z książkami i wszystko staje się jasne, wiadomo dla
kogo ta cała maskarada. Kolorowe magazyny: Prestiż
i Mens’Health. Takie pisemka,
tacy czytelnicy, tacy goście. Dzisiaj siłka, jutro sesja kulturalna w Otwartej.
Z dużą dawką artu.
Rzadko skarżę się na obsługę, ale
O. nie zostawia wyboru. Kelner irytujący, aż bolą zęby. Taka nadgorliwa troska
Nie byłem w stanie zliczyć, jak często zadał idiotyczne pytanie czy smakowało?. Takie pytanie nie
powinno w ogóle paść, ok, wybaczę, gdy zapytają raz, ale żeby sześć w ciągu 40
minut? I jeszcze jedno, przy okazji płacenia: czy podobało się u nas?. I dobitka leżącego: czy wrócą państwo do nas?. Nie, nie wrócą, choćby dlatego, żeby
unikać takiej konfundującej nadgorliwości. W sumie to nie mam pretensji do samego
kelnera, raczej do kogoś, kto ustala takie rozbrajająco anankastyczne standardy
obsługi.
Otwarta byłaby zupełnie
sympatycznym miejscem, gdyby zdjęła maskę nuworysza, pretensjonalnego
art-amatora, który naprędce stara się nadrobić pokoleniowe braki w kapitale
kulturowym. Wie już (co za szczęście!), że sztuka, że ważna, że warto, że
wypada, ale trochę jeszcze rama myli się z obrazem. Znane to sytuacje: szybki
awans ekonomiczny i równie pospieszno-usilne starania, aby za bogactwem
wykształcił się też smak. Tyle że gust (dobry) nie potrzebuje ani natrętnej
mantry, jaki to dobry i słuszny, ani śmiertelnej powagi. I na nic zda się tu
determinacja czy desperacja. Dużo więcej zdziałają dystans i życiodajna ironia.
Wielka jest misja i wizja
Otwartej. W postmilitarnej strefie, wśród zdepersonalizowanej zabudowy oraz zatomizowanych
i połamanych relacji społecznych ostały się jeszcze nieliczne wyspy
człowieczeństwa i tzw. kultury wyższej. Jest Otwarta. Przetrwaliśmy i
przetrwamy, bo to przecież sztuka, której Otwarta najczystszej wody krynicą,
jest miarą naszego człowieczeństwa. Radujmy się.
I na finał, już zupełnie bez sarkazmu,
choć przychodzi to z wielkim trudem, oddajmy głos jednemu z fanów:
Kawiarnia Otwarta to niesamowita podróż w głębię
czarnej i zniewalającej rozkoszy. To wyjątkowe miejsce w Gdańskim Garnizonie cechuje się
dobrym smakiem nie tylko do wyjątkowego lekkiego i ekologicznego jedzenia, ale
również do dzieł sztuki, którymi gość, niczym widz ma przyjemność się
otaczania. Te obcowanie ze sztuką i zmysłową kawą tworzą otoczenie, w którym chce się po
prostu być. Tak chociaż na tę jedną chwilę...
(źródło: fejs Otwartej, pisownia oczywiście oryginalna).
(źródło: fejs Otwartej, pisownia oczywiście oryginalna).
Cóż, jaka publiczność, taka galeria.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz