Gastropasaże: o kafestetyce
Dzisiaj może być nudnawo. I
będzie materiał tylko dla wytrwałych. Przydługi i przyciężki, ba, nawet
okraszony teorią. Dlatego, jeśli nie interesują cię kawiarnie, gastropejzaże
czy gastropasaże, to nie czytaj. Nie będzie też łatwo, bo wypada oprzeć się na
jakiejś uczonej koncepcji, nawet jeśli mocno uproszczonej, to i tak wciąż
perwersyjnie ocierającej się o żargon. Ale może coś wyniknie.
W punkcie wyjścia myślę o
kawiarniach. I brakuje mi pojęcia, które chwytałoby te kawiarnie jako pewien
odrębny świat społeczny, taki swoisty fenomen ograniczony tylko (aż?) do kawy,
napojów, herbat, ciast i miłego siedzenia. Bo kawiarnia to taki inny sektor
nibygastronomii, w którym jednak gastronomiczna zawartość wcale nie dominuje,
raczej wraz z innymi aspektami (atmosferą, wystrojem, wizerunkiem, komunikacją
z otoczeniem) tworzy uzupełniający się zestaw.
Kawiarniana gastronomia? Drobna
gastronomia? Przecież wcale nie taka drobna, w końcu wielkie przemiany w
polskim stylu życia to efekt także małych kawiarnianych biznesów, prowadzonych
z pasją, czy nawet cywilizacyjną misją. W ogóle nie gastronomia, która jest rozległa, nieprzytulna, aspołeczna i
mięsno-obiadowa.
A ja szukam słowa, które miałoby
ładunek serdeczności, smaczności i towarzyskości. Odrzucam konstrukcje typu
kawiarniany świat, bo to nie świat narzędzi ani akademia paznokcia.
Kawiarnianość? Nie składa się, brzmi pusto. Kawosfera? A może po prostu cie_kawość?
Kawodawstwo mogłoby być, ale końcówkę ma zbyt uspółgłoskowioną, zatwardzoną.
W ogóle to otwieram w ten sposób
ciąg pytań wokół alternatywy, ba, być może wręcz Kierkegaardowskiego albo, albo: kawiarnie – restauracje,
słodki – słony, etc. Bo jest między tymi gastroagendami pewien rodzaj napięcia.
Niby komplementarne, ale na kulinarnie rozbudzonym polskim rynku, jak popatrzeć
bliżej, trochę wzajem nastroszone. Restauracja spogląda na kawiarnię z
wyższością jak na ubogiego krewnego. Krytycy kulinarni traktują kawodajnie
protekcjonalnie, miejscy profesjonaliści zaś co najwyżej jako okołobiurowy
przyczółek, taki atrakcyjny kontekst dla laptopa, względnie świetlicę dla
gawiedzi co by się (nie)skutecznie pobrejnstormować. Najgorzej, że i kawiarnie
postrzegają się jako upośledzone i albo szybko przebierają się w kostium
europaleciarskiego bistro jadła, albo same na starcie wywieszają białą flagę:
„no niestety nic do jedzenia (prawdziwego) nie mamy, tylko słodkie”. No bo
słodkie to nieprawdziwe, wirtualne, limfa właściwie. I zwykle tak to wygląda,
że gdy tylko wykluje się jakiś biznes kawiarniany, to już znad skorupki
deklaruje skruszony: „oczywiście, obiecuję, będą też słone przekąski, będą
kanapki, tarty i zupy, może nawet burgery”. Posypuje głowę popiołem, kłania się
i przeprasza. Bo taki nieprawdziwy i niepoważny, taki na słodko.
A kawiarnia powinna mieć własną
samowiedzę. Bo i tak ma swoją rolę do odegrania. I to wcale niemałą,
powiedziałbym nawet, że bardziej skomplikowaną i mniej jednoznaczną niż
restoran. Kawiarnia daleko bardziej sięga w rewir określany jako społeczny, do którego szkicowo odsyłają
bardziej socjologiczne pojęcia: relacje społeczne, kultura, towarzyskość czy
przedmioty. I oczywiście estetyka, która jest w tym wywodzie kluczowa.
Przyznajmy, restauracje mają do
odegrania przed gościem skomplikowany taniec godowy, ale jest on ograniczony do
machania ogonem: można liczyć piórka w tym ogonie, ale tło tego tańca schodzi
na trzeci plan. Knajpy uwodzą jedzeniem, restauracyjne teatrum nie wykracza
zbytnio ponad rejon talerza. Naturalnie działa też mikrokosmos stołu, a restauratorzy
winni dbać o dobrą aurę, ale ogniskowa zostaje ustawiona na posiłek, ujęty w
sztywne ramy, sformalizowany i zracjonalizowany. Jakiekolwiek wykroczenie
przeciw tym regułom nie znajdzie okoliczności łagodzącej.
Jeden z ojców socjologii Georg
Simmel w eseju Socjologia posiłku
stwierdził, że istotą jedzenia jest przeżywanie formy, w jaką zostaje ono
zaaranżowane. Nie, pospieszmy, nie chodzi tu o kwestię prezentacji na talerzu,
którą kulinarni recenzenci wskazują jako pierwszy etap konsumpcji. Posiłek
zawsze obywa się w ramach wytyczonych regułami społecznymi, jest częścią
kulturowego spektaklu, w którym ważniejsze okazuje się to, jak jemy niż to, co jemy.
Kluczowy okazuje się styl, w jaki oprawiona zostaje sama czynność jedzenia.
Styl jest kwestią szeroką, to nie tylko maniera spożywania, ale i sposób, w
jaki przepływa między uczestnikami świadomość wspólnego jedzenia. Albo
wspólnego siedzenia przy stole. Bo to siedzenie może znaczyć bardzo wiele:
jasne, nie musimy się lubić, ale tolerować już tak, moment połączenia przez
stół znosi (nawet jeśli tylko przejściowo) różnice między nami. Mówimy przy wspólnym stole i jest w tym coś
więcej niż tylko opieranie łokci o ten sam obrus czy wycieranie nosa/ust
chusteczką z zapewne tego samego miotu. Fundamentem jest nasza zgoda na
wspólnotę, na pobratymstwo z ludźmi, takie chwilowe zjednoczenie wokół stołu.
Bo stół rządzi i stół nakazuje. Nawet mimo dąsów.
Dlatego w posiłku nie chodzi o
to, co na talerzu, ale o to, co obok. I jeszcze obok. A nawet obok obok. Talerz
jest tylko fragmentem opowieści, daleko ważniejsze wydaje się to, co wokół:
współbiesiadnicy, rozmowy, szumy, hałasy, odgłosy, inne potrawy, serwetki, sztućce,
kieliszki i szklaneczki, uśmieszki i stłumione fochy, dyskrecje i niedyskrecje,
ploteczki i przemilczenia, mlaśnięcia i (niechciane) pierdnięcia. Wszystko
układa się w poukładany obrazek, który Simmel nazwałby formą. I ten obrazek ma
być po prostu sympatyczny, ma być przyjemny dla wszystkich uczestników.
Estetyczny. Nie chodzi tu o ładne dekoracje czy eleganckie widoczki na
ścianach, ale estetyczny dlatego, że uczestnicy dobrze się ze sobą czują. I
sami troszczą się, żeby wszyscy czuli tak samo. Estetyczny, bo oparty na
towarzyskim (ale i przejściowym) połączeniu ludzi ze sobą.
I to jest absolutny fundament
jakiejkolwiek poważnej gastronomii, bez znaczenia czy obiadowej czy kawowej.
Estetyka. I powtórzę, nie chodzi w niej o ładniość, o złocenia, stare książki
czy obrazki w pysznych ramkach. Jasne, że wystrój też się w estetyce mieści,
ale nie jest jedyny, są też inne wyznaczniki, które razem decydują o estetyce
miejsca. Estetyka ma bowiem charakter społeczny. Od ludzi pochodzi, z ich
obecności wynika, wśród ludzi rozkwita.
I zakładam, w nadziei płynnego
powrotu na grunt kawiarniany, że taką wspólnotę stołu zauważy się w kawiarni
bardzo wyraźnie. Że właśnie kawiarniom często przytrafia się synteza i synergia
estetycznie znaczących elementów składowych. I jeśli tylko potraktować
socjologię posiłku Simmla jako inspirację a nie dokładnie skrojoną matrycę, to
więcej tych estetycznych cech odnajdziemy w kawiarni niż w innym lokalu.
Mniejsza nawet o licytowanie się, który z gastrotworów notuje na swym koncie
więcej takiego charakteru, wystarczy zgodzić się, że kawodajnia staje się w
zupełnie spektakularnym stopniu polem dla towarzyskiego połączenia ludzi i
atmosfery, emocji i smaków, relacji i sytuacji.
W finale pozwolę sobie zatem na
unik, a jednocześnie małą ucieczkę do przodu. Skoro nie mogę wpaść na słowo
idealne w odniesieniu do kawiarnianego fenomenu, to podkreślę ten jego
szczególny wymiar. Estetykę. A na gruncie kawiarnianym ujętą zbitkowo jako kafestetykę. I uznam, że to roboczo
wykoncypowane pojęcie lekko zbliża się do poszukiwanego ideału. Bo kawiarnie ze
swoją atmosferą i dynamiką są i muszą być estetyczne. Kafestetyka zawiera w
sobie wszystko, co decyduje o obliczu kawiarnianego lokalu: znajdą się w niej
smaki, uczucia, więzi, bibeloty, kolory i fejsowe zajawki, by wymienić naprędce
i pokrótce. Co oczywiste, kafestetyka to gra zespołowa: jest pochodną tych
dopełniających się czynników, których warto mieć świadomość, ale i nad którymi
warto sprawować kontrolę. I bynajmniej – powtórzmy – nie chodzi tu o wygląd
miejsca.
Wkrótce spróbujemy zastanowić się i nad elementami kafestetyki, i nad jej konkretnymi przykładami na naszym kawiarnianym podwórku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz