Anima Cafe, Gdańsk, ul. Św. Ducha
Dziś zupełnie nowa rzecz. Z końca
kwietnia, wnętrze wciąż pachnie nowością i czeka, żeby je wysiedzieć i udeptać,
znaczy odsterylnić i oswoić. Bo Anima jest sterylna i nieskażona użytkowaniem.
Pachnie farbą, lakierem, świeżością i natrętnym dezodoryzatorem z kibla. To nie
są zapachy kawiarniane. Tu nie pachnie kawą ani jedzeniem, nie szukajcie
zapachów cynamonu czy wanilii, jeżeli nawet je wywąchacie, to szukajcie źródła
w toalecie.
W pierwszym skojarzeniu powiem:
Anima jest natrętna. I to natręctwo realizuje na kilka sposobów, każdy z nich nie
do przyjęcia, a działając łącznie budują nienajlepszy obrazek miejsca. Bo zanim jeszcze na dobre wystartowało i
pozwoliło gościom na wypracowanie przez nich ich własnej oceny, pospieszyło ze
swoimi mocno nachalnymi sugestiami, co powinni myśleć o Animie. Ot, skuteczna
polityka informacyjna, powie ktoś. Ale dla mnie zwykły natrętny lans, co gorsza
bez pokrycia, jak obietnice Dudy.
Wnętrze, choć miało być
nowoczesne i raczej dekoracyjnie zminimalizowane, jest męczące. Owszem,
odsłonięto ładną ceglaną ścianę (ale: kto tego dzisiaj nie robi???), ale całą
resztę zbudowano z zasadzie konceptu wnętrzarskiej firmy. Wszystko zrobione
jest wedle jednej spasowanej receptury, wszystko musi być stopione w całość,
którą na zlecenie przewidzieli państwo projektanci. Mam zdecydowany problem z
taką taktyką budowania wnętrza. Tym bardziej, że czytam w (a jakże)
namonciaku.pl, że pomysł na kawiarnię miał charakter autorsko-osobisty i
wynikał z niezwykle głęboko przemyślanych pobudek, wręcz marzeń, a na pewno z
zaobserwowanych słabości istniejących lokali kawiarnianych (czy też wręcz ich
braku – sic!). Powierzenie tak fundamentalnej kwestii jak projekt własnego
kawiarnianego wnętrza – rozumiem, że wyspecjalizowanej i profesjonalnej – ale
jednak zewnętrznej instytucji budzi we mnie poważny sceptycyzm. I bynajmniej
nie przemawia przeze mnie pisowska nieufność, a raczej brak zrozumienia dla
decyzji o abdykacji w tak podstawowym temacie jak koncepcja wnętrza, która
przecież zawsze zasadza się na wizji kawiarni w ogóle.
I dlatego nie lubię wnętrz, które
zaprojektował ktoś dla kogoś. Zwykle
są do bólu przemyślane, ulepione z tych samych równych klocków, takie
kawiarniane moduły. Powtórzę się, ale wolę wnętrza powstające trochę po
partyzancku, z różnych historii, z różnych przedmiotów i elementów, którym
powierza się nowe, kolejne życie. I wszystko uzgadnia jakaś wizja, koncepcja, i
nie przeszkadza nawet, jak bywa szorstko czy garażowo. Bo ma być szczerze i autentycznie,
a nie z dizajnerskim glancem. Niewiele rzeczy tak męczy jak wyglancowane i
perfekcyjnie spasowane moduły. A i bynajmniej nie dodają kawiarni ani inwencji
ani powabu. W wnętrzu A. nic nie wystaje, nic nie kłuje w oczy w takim
pozytywnym sensie (no chyba że doniczka z białą azalią i piękną organdyną).
Okrzyczany przez lokalne media motyw z wykuszem w ścianie wypełnionym sofą i
(przede wszystkim) wielką fotografią jako wyjątkowy i niepowtarzalny, interpretuję
jako cytat z Factotum, tyle że tam takie smaczki składają się w całościową
opowieść.
I jestem w tej Animie, żeby ją
zobaczyć i sprawdzić, jak niemowlak uczy się chodzić, bo to zawsze wdzięczny i
serdeczny widok. I niestety, zauważam, że wolą swoich właścicieli pacholę
zostało już brutalnie wrzucone w tryb adolescencji. Bo za barem młoda
dziewczyna, pracownica najemna (dodatkowa na zapleczu a właścicieli ani widu
ani słychu. To jest trochę niepojęte, bo przyzwyczaiłem się do sytuacji, że
właściciel tak szybko nie odpuszcza, że pilnuje, troszczy się i dogląda o
miejsce i nowych gości. Zwłaszcza w pierwszym okresie, tym decydującym dla
wizerunku i dalszej pomyślności kawiarni.
Piję podwójne espresso.
Poprosiłem o odrobinę przedłużone, otrzymałem wazonik, szczodrze wypełniony
wrzątkiem. Takie lungo XXL w wersji DIY, ciekawostka. Zestaw sam w sobie
intrygujący, choć trochę trudno podnieść gorące naczynie.
Wielka szkoda, że właściciele kompletnie
nie odrobili lekcji w kwestii kawy. W Animie dumnie puszy się ziarno Illy. I
czerwony znaczek kawy z Triestu przejął w władanie cały tutejszy sposób podania
kawy: filiżanki, cukry, szklaneczki - wszystko z tej samej sztancy. To smutne, że
już na samym starcie Anima kapituluje i oddaje pole. I to w podwójnym sensie.
Raz, że traci manewr w wyborze ziaren, skazując się na drogie, niedobre i
przepalone ziarno, które w dzisiejszych realiach dobrej kawodajni trąci
poważnym anachronizmem. Dwa, że pozbawia się możliwości kształtowania własnego,
swoistego sposobu podania kawy, robiąc ukłon w kierunku włoskiej korporacji. Odradzam
zatem kawę w Animie, zwłaszcza, że kilkadziesiąt metrów dalej Palarnia Kawy.
Zjadam malutką drożdżówkę, podaną
z dżemem imbirowo-jabłkowym. Ciastko jest milutkie, ciepłe, nie za słodkie, za
to dżemik już przesłodki, mdły i zupełnie bez kwasowego kontrapunktu.
Taka ciekawostka w kwestii
obsługi. Uczepię się, bo w fejsbukowej reklamie stoi wyraźnie, że „profesjonalna
obsługa” i to jako jeden z filarów miejsca. Pani pojawia się nade mną i zaczyna
rozważania, co może mi zabrać: czy talerzyk, czy szklankę czy filiżankę.
Stanowczo twierdzę, że niczego, absolutnie niczego nie powinno się w takich
sytuacji zabierać. To oczywista kwestia: o ile gość nie domówi czegoś
dodatkowego, uprzątanie jego stanowiska w trakcie jego (lub jej) posiedzenia
nie powinno się zdarzyć. I nie tłumaczą tego jakiekolwiek względy porządkowe.
Istotny jest komfort posiedzenia przy pustym talerzu czy filiżance. I
analogicznie, ni powinny padać żadne idiotyczne pytania „ czy podać coś
jeszcze”, które w Animie oczywiście padają, tak jakby ubezwłasnowolniony gość
nie mógł zapytać sam. I wisienka na torcie: „czy smakowało?”. Nie cierpię
takich pytań, są niedopuszczalne. Jeżeli pochwalę, to uczynię to sam, z własnej
woli i inicjatywy. A to są pytania kategorii per rectum: niesubtelnie rozgrzebują moje wnętrzności. Nie
zezwalam. Na dokładkę: po uregulowaniu rachunku pani obsługująca podchodzi i sprząta
wszystko bez pytania. Zostaję sam na sam z laptopem. Zapłaciłeś, nie siedź.
Wypierdalaj.
Anima nie może dostać dobrej
oceny. Z prostej przyczyny. Niby kawiarnia jak kawiarnia. W środku nie
najgorzej, pani za barem, pomimo pewnych zastrzeżeń, stara się, jest miła i
pomocna. Tyle że trafiam tutaj na przypadek zbliżony do OtwARTej. Nadmiar słów,
lans i natrętna autopromocja. I nikłe papiery na potwierdzenie tych wszystkich mocno
brzmiących komunikatów. Nie cierpię takich nachalnych zalotów w stylu „wyborna
kawa w klimatycznym miejscu, pyszne ciasta oraz profesjonalna obsługa” (cytat
ze strony Animy na Fejsie). Polecam pokorę i cierpliwość, aby goście sami zdecydowali
czy miejsce jest faktycznie „klimatyczne” a kawa „wyborna”. I ta kuriozalna wypowiedź
właściciela w namonciaku.pl, że „w okolicy brak jest lokali dla mieszkańców”.
Jednym słowem, „w Gdańsku nie ma
gdzie pójść”.
Chyba mieszkam w innym Gdańsku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz