środa, 20 maja 2015

Anima Cafe, Gdańsk










Anima Cafe, Gdańsk, ul. Św. Ducha

Dziś zupełnie nowa rzecz. Z końca kwietnia, wnętrze wciąż pachnie nowością i czeka, żeby je wysiedzieć i udeptać, znaczy odsterylnić i oswoić. Bo Anima jest sterylna i nieskażona użytkowaniem. Pachnie farbą, lakierem, świeżością i natrętnym dezodoryzatorem z kibla. To nie są zapachy kawiarniane. Tu nie pachnie kawą ani jedzeniem, nie szukajcie zapachów cynamonu czy wanilii, jeżeli nawet je wywąchacie, to szukajcie źródła w toalecie.

W pierwszym skojarzeniu powiem: Anima jest natrętna. I to natręctwo realizuje na kilka sposobów, każdy z nich nie do przyjęcia, a działając łącznie budują nienajlepszy obrazek miejsca.  Bo zanim jeszcze na dobre wystartowało i pozwoliło gościom na wypracowanie przez nich ich własnej oceny, pospieszyło ze swoimi mocno nachalnymi sugestiami, co powinni myśleć o Animie. Ot, skuteczna polityka informacyjna, powie ktoś. Ale dla mnie zwykły natrętny lans, co gorsza bez pokrycia, jak obietnice Dudy.

Wnętrze, choć miało być nowoczesne i raczej dekoracyjnie zminimalizowane, jest męczące. Owszem, odsłonięto ładną ceglaną ścianę (ale: kto tego dzisiaj nie robi???), ale całą resztę zbudowano z zasadzie konceptu wnętrzarskiej firmy. Wszystko zrobione jest wedle jednej spasowanej receptury, wszystko musi być stopione w całość, którą na zlecenie przewidzieli państwo projektanci. Mam zdecydowany problem z taką taktyką budowania wnętrza. Tym bardziej, że czytam w (a jakże) namonciaku.pl, że pomysł na kawiarnię miał charakter autorsko-osobisty i wynikał z niezwykle głęboko przemyślanych pobudek, wręcz marzeń, a na pewno z zaobserwowanych słabości istniejących lokali kawiarnianych (czy też wręcz ich braku – sic!). Powierzenie tak fundamentalnej kwestii jak projekt własnego kawiarnianego wnętrza – rozumiem, że wyspecjalizowanej i profesjonalnej – ale jednak zewnętrznej instytucji budzi we mnie poważny sceptycyzm. I bynajmniej nie przemawia przeze mnie pisowska nieufność, a raczej brak zrozumienia dla decyzji o abdykacji w tak podstawowym temacie jak koncepcja wnętrza, która przecież zawsze zasadza się na wizji kawiarni w ogóle.

I dlatego nie lubię wnętrz, które zaprojektował ktoś dla kogoś. Zwykle są do bólu przemyślane, ulepione z tych samych równych klocków, takie kawiarniane moduły. Powtórzę się, ale wolę wnętrza powstające trochę po partyzancku, z różnych historii, z różnych przedmiotów i elementów, którym powierza się nowe, kolejne życie. I wszystko uzgadnia jakaś wizja, koncepcja, i nie przeszkadza nawet, jak bywa szorstko czy garażowo. Bo ma być szczerze i autentycznie, a nie z dizajnerskim glancem. Niewiele rzeczy tak męczy jak wyglancowane i perfekcyjnie spasowane moduły. A i bynajmniej nie dodają kawiarni ani inwencji ani powabu. W wnętrzu A. nic nie wystaje, nic nie kłuje w oczy w takim pozytywnym sensie (no chyba że doniczka z białą azalią i piękną organdyną). Okrzyczany przez lokalne media motyw z wykuszem w ścianie wypełnionym sofą i (przede wszystkim) wielką fotografią jako wyjątkowy i niepowtarzalny, interpretuję jako cytat z Factotum, tyle że tam takie smaczki składają się w całościową opowieść.

I jestem w tej Animie, żeby ją zobaczyć i sprawdzić, jak niemowlak uczy się chodzić, bo to zawsze wdzięczny i serdeczny widok. I niestety, zauważam, że wolą swoich właścicieli pacholę zostało już brutalnie wrzucone w tryb adolescencji. Bo za barem młoda dziewczyna, pracownica najemna (dodatkowa na zapleczu a właścicieli ani widu ani słychu. To jest trochę niepojęte, bo przyzwyczaiłem się do sytuacji, że właściciel tak szybko nie odpuszcza, że pilnuje, troszczy się i dogląda o miejsce i nowych gości. Zwłaszcza w pierwszym okresie, tym decydującym dla wizerunku i dalszej pomyślności kawiarni.

Piję podwójne espresso. Poprosiłem o odrobinę przedłużone, otrzymałem wazonik, szczodrze wypełniony wrzątkiem. Takie lungo XXL w wersji DIY, ciekawostka. Zestaw sam w sobie intrygujący, choć trochę trudno podnieść gorące naczynie.

Wielka szkoda, że właściciele kompletnie nie odrobili lekcji w kwestii kawy. W Animie dumnie puszy się ziarno Illy. I czerwony znaczek kawy z Triestu przejął w władanie cały tutejszy sposób podania kawy: filiżanki, cukry, szklaneczki - wszystko z tej samej sztancy. To smutne, że już na samym starcie Anima kapituluje i oddaje pole. I to w podwójnym sensie. Raz, że traci manewr w wyborze ziaren, skazując się na drogie, niedobre i przepalone ziarno, które w dzisiejszych realiach dobrej kawodajni trąci poważnym anachronizmem. Dwa, że pozbawia się możliwości kształtowania własnego, swoistego sposobu podania kawy, robiąc ukłon w kierunku włoskiej korporacji. Odradzam zatem kawę w Animie, zwłaszcza, że kilkadziesiąt metrów dalej Palarnia Kawy.
Zjadam malutką drożdżówkę, podaną z dżemem imbirowo-jabłkowym. Ciastko jest milutkie, ciepłe, nie za słodkie, za to dżemik już przesłodki, mdły i zupełnie bez kwasowego kontrapunktu.

Taka ciekawostka w kwestii obsługi. Uczepię się, bo w fejsbukowej reklamie stoi wyraźnie, że „profesjonalna obsługa” i to jako jeden z filarów miejsca. Pani pojawia się nade mną i zaczyna rozważania, co może mi zabrać: czy talerzyk, czy szklankę czy filiżankę. Stanowczo twierdzę, że niczego, absolutnie niczego nie powinno się w takich sytuacji zabierać. To oczywista kwestia: o ile gość nie domówi czegoś dodatkowego, uprzątanie jego stanowiska w trakcie jego (lub jej) posiedzenia nie powinno się zdarzyć. I nie tłumaczą tego jakiekolwiek względy porządkowe. Istotny jest komfort posiedzenia przy pustym talerzu czy filiżance. I analogicznie, ni powinny padać żadne idiotyczne pytania „ czy podać coś jeszcze”, które w Animie oczywiście padają, tak jakby ubezwłasnowolniony gość nie mógł zapytać sam. I wisienka na torcie: „czy smakowało?”. Nie cierpię takich pytań, są niedopuszczalne. Jeżeli pochwalę, to uczynię to sam, z własnej woli i inicjatywy. A to są pytania kategorii per rectum: niesubtelnie rozgrzebują moje wnętrzności. Nie zezwalam. Na dokładkę: po uregulowaniu rachunku pani obsługująca podchodzi i sprząta wszystko bez pytania. Zostaję sam na sam z laptopem. Zapłaciłeś, nie siedź. Wypierdalaj.

Anima nie może dostać dobrej oceny. Z prostej przyczyny. Niby kawiarnia jak kawiarnia. W środku nie najgorzej, pani za barem, pomimo pewnych zastrzeżeń, stara się, jest miła i pomocna. Tyle że trafiam tutaj na przypadek zbliżony do OtwARTej. Nadmiar słów, lans i natrętna autopromocja. I nikłe papiery na potwierdzenie tych wszystkich mocno brzmiących komunikatów. Nie cierpię takich nachalnych zalotów w stylu „wyborna kawa w klimatycznym miejscu, pyszne ciasta oraz profesjonalna obsługa” (cytat ze strony Animy na Fejsie). Polecam pokorę i cierpliwość, aby goście sami zdecydowali czy miejsce jest faktycznie „klimatyczne” a kawa „wyborna”. I ta kuriozalna wypowiedź właściciela w namonciaku.pl, że „w okolicy brak jest lokali dla mieszkańców”.

Jednym słowem, „w Gdańsku nie ma gdzie pójść”.

Chyba mieszkam w innym Gdańsku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz