Fukafe, ul. Wajdeloty, Dolny Wrzeszcz
Niepozorny Dolny Wrzeszcz. Ulica
Wajdeloty, wreszcie z nowym sznytem. I Fukafe, dzisiejszy bohater, które wraz z
Kurhausem czynią z tej ulicy doniosły trakt samoświadomej kawowej gastronomii. Takiej,
która wie, dlaczego powstała i co niepowtarzalnego ma do zaoferowania.
Jednocześnie – co przysparza właścicielom zdecydowanie więcej niematerialnej chwały
niż grubości portfela - nie oblicza żywota na bezrefleksyjne masy turystyczne, w
których pospolite gardła lać będzie najtańsze robuściane trociny z Wietnamu. Właśnie
zupełnie odwrotnie, na mocy swojej nieoczywistej lokalizacji i sprzężonej z nią
filozofii woli nawiązać relację z otoczeniem i zbudować więź z otoczeniem. Bo to otoczenie to przecież nie regułka z podręcznika do PijaRu, ale żywi
pełnokrwiści ludzie, z własnymi oczekiwaniami, zwyczajami, często i
dziwactwami.
Bliskie mi są takie miejsca, niby
biznesy, ale takie słabawe, chwiejne, niepewne w ekonomicznej ekspansji, za to
niezachwiane w misji, zorientowane na jakość i uczciwość, takie trochę
nieposkładane, żeby twardo i niezachwianie stanąć na komercyjnych łapach. Takie
z dobrymi skrupułami.
Bo – być może odzywa się we mnie
lewak – nie da się pogodzić biznesu z troską.
A Fukafe jest miejscem o trosce.
W samym swoim fundamencie Fu jest
lokalem stuprocentowo wegańskim.
Brzytfa natomiast roślinna nie
jest i jakoś nie zanosi się, żeby zroślinniała. Więcej, zdarzało (i zdarzać
będzie), że wyśmiewała hipsterskie mięsne fobie, taki ajfonowy weganizm,
bardziej przejęty modnym fudpornowym lansem na insta niż faktyczną refleksją. Nie
szanujemy weganizmu w korporacyjnych eNkach,
srajfonach i rejbanach. I nie miękną nam kolana na widok wegańskiego latte z
mlekiem sojowym na ziarnach z Monsanto.
Bo wcale nie Monsantosubito.
Nie nie nie, nie jesteśmy żadną
instancją rozsądzającą czystość intencji roślinożerców, ale chyba nietrudno
odróżnić filozofię od towaru. Dlatego pozwalamy sobie zachować bardzo ostrożny
stosunek do miejsc, które wykorzystują ten wielkomiejski wegeciąg tylko po to,
żeby dostać szybki poklask na ściankach czy instafudach.
A Fukafe polubiliśmy i szanujemy.
Bo sprzedaje to, w co wierzy.
Fu jest uparte i wytrwałe. Nie
istnieje przecież od stycznia tego roku, ale od przeszło trzech lat. Fakt, w
czysto kawiarnianej postaci nie ma tak długiego stażu, a sporą część tego czasu
funkcjonowało jako trochę partyzancki koncept kulinarny, ożywający na miejskich
iwentach, zawsze szanowany i hołubiony. Nie wnikam, jakie problemy przeżywało
Fu, dlaczego popadło w lokalowy niebyt, ale doceniam konsekwencję i
determinację. Warto było czekać, warto było walczyć.
W Fukafe troszczą się o kawę.
Są przejęci, żeby dobrze doradzić
i równie dobrze zaparzyć. Mniej lubię kawiarnie, w których w centrum
wszystkiego stoi kawa, a gość musi podporządkować się kawowym procedurom, kawiarnik-kapłan uprzejmie i równie
protekcjonalnie pouczy, naprostuje, a jak humor nietęgi, to i wyśmiać potrafi.
Fukafe nie tylko jest bastionem roślinnych
słodkożerców. To – dla mnie przede wszystkim – silna agenda kawowej kultury, jedna
z najsilniejszych w Tripolis, kształcona przez Mistrza z Kołobrzegu, z
przeglądem ziaren nie tylko od Mastroantonio, ale i z palarni europejskich, na
przykład Luksemburczyków z Knopes. I jednocześnie, wielki atut, spoglądająca na
gości w tej kwestii przyjaźnie, czule i wyrozumiale. Koniec końców, to właśnie gość
jest przy kawie najważniejszy. Nie
faszyzujemy w kwestii alternatyw, miał powiedzieć naczelny barista i zareklamował
o niebo skuteczniej niż gdyby wychwalał pod niebiosa. Dzisiaj wiem, że następną
kawę w Fu wypiję właśnie z chemeksa.
Estetycznie Fu jest miejscem pozbieranym
z elementów. To nie zarzut, bo fajne jest odkrywanie starych rzeczy w nowych
kontekstach. Zdrowe, ekologiczne podejście, by przedmiotom dawać kolejne szanse
i układać w nowe konstelacje, przypadkowe i trafne, bez presji dekoratorów i
innych wnętrzarskich kapłanów. Więcej tu luzu i zabawnej gry z przedmiotami niż
w konsekwentnym i zaciętym Kurhausie. Jest cieplej, przaśniej, swobodniej.
W Fukafe są ciasta, wszystkie
roślinne. Doceniam etyczny wymiar tych ciastek, nawet jeśli nie wyzwalają we
mnie przemożnej ochoty na wegańską konwersję.
Wszystkie są uczciwe, wypielęgnowane,
wszystkie zjada się z przyjemnością. Ale trzeba mieć świadomość, na co zresztą zawsze
zwracają uwagę właściciele, to są ciasta wegańskie. Nie ma siły, będą smakować
inaczej. I faktycznie, nie można spodziewać się odwzorowań smakowych w skali
1:1, a tutejszy furnik bez twarogu siłą rzeczy nie będzie tak sernikowy jak
konwencjonalny. Nie oczekujmy zatem cudów, bo masła nie da się niczym podrobić.
Ale oczekujmy bardzo dobrych ciast bez jajek czy produktów mlecznych.
Zaznaczmy wyraźnie jedną kwestię.
Fukafe nie jest i nie powinno być nietykalne tylko dlatego, że jest miejscem
roślinnym, wolnym od produktów zwierzęcych. W Fukafe wyraźnie chodzi o coś
więcej, a to, że jest miejscem zatroskanym
nie oznacza wyłącznie przejęcia losem zwierząt. Bo Fu fajnie troszczy się przede
wszystkim o swoich gości: jest otwarte, przyjazne, elastyczne, skore i chętne
do przyjaźni. Ma misję, ale jest w niej niesłychanie subtelne, nie uprawia
wege-ewangelizacji. Jasne, że to wciąż biznes, ale jakiś utopijny, alternatywny,
niedzisiejszy (ale nie z przeszłości, raczej taki, który dopiero ma nadejść).
Życzymy wielu przyjaciół.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz