czwartek, 23 kwietnia 2015

Fukafe, Wrzeszcz











Fukafe, ul. Wajdeloty, Dolny Wrzeszcz

Niepozorny Dolny Wrzeszcz. Ulica Wajdeloty, wreszcie z nowym sznytem. I Fukafe, dzisiejszy bohater, które wraz z Kurhausem czynią z tej ulicy doniosły trakt samoświadomej kawowej gastronomii. Takiej, która wie, dlaczego powstała i co niepowtarzalnego ma do zaoferowania. Jednocześnie – co przysparza właścicielom zdecydowanie więcej niematerialnej chwały niż grubości portfela - nie oblicza żywota na bezrefleksyjne masy turystyczne, w których pospolite gardła lać będzie najtańsze robuściane trociny z Wietnamu. Właśnie zupełnie odwrotnie, na mocy swojej nieoczywistej lokalizacji i sprzężonej z nią filozofii woli nawiązać relację z otoczeniem i zbudować więź z otoczeniem. Bo to otoczenie to przecież nie regułka z podręcznika do PijaRu, ale żywi pełnokrwiści ludzie, z własnymi oczekiwaniami, zwyczajami, często i dziwactwami.
Bliskie mi są takie miejsca, niby biznesy, ale takie słabawe, chwiejne, niepewne w ekonomicznej ekspansji, za to niezachwiane w misji, zorientowane na jakość i uczciwość, takie trochę nieposkładane, żeby twardo i niezachwianie stanąć na komercyjnych łapach. Takie z dobrymi skrupułami.
Bo – być może odzywa się we mnie lewak – nie da się pogodzić biznesu z troską.

A Fukafe jest miejscem o trosce.

W samym swoim fundamencie Fu jest lokalem stuprocentowo wegańskim.

Brzytfa natomiast roślinna nie jest i jakoś nie zanosi się, żeby zroślinniała. Więcej, zdarzało (i zdarzać będzie), że wyśmiewała hipsterskie mięsne fobie, taki ajfonowy weganizm, bardziej przejęty modnym fudpornowym lansem na insta niż faktyczną refleksją. Nie szanujemy weganizmu w korporacyjnych eNkach, srajfonach i rejbanach. I nie miękną nam kolana na widok wegańskiego latte z mlekiem sojowym na ziarnach z Monsanto.

Bo wcale nie Monsantosubito.

Nie nie nie, nie jesteśmy żadną instancją rozsądzającą czystość intencji roślinożerców, ale chyba nietrudno odróżnić filozofię od towaru. Dlatego pozwalamy sobie zachować bardzo ostrożny stosunek do miejsc, które wykorzystują ten wielkomiejski wegeciąg tylko po to, żeby dostać szybki poklask na ściankach czy instafudach.

A Fukafe polubiliśmy i szanujemy. Bo sprzedaje to, w co wierzy.

Fu jest uparte i wytrwałe. Nie istnieje przecież od stycznia tego roku, ale od przeszło trzech lat. Fakt, w czysto kawiarnianej postaci nie ma tak długiego stażu, a sporą część tego czasu funkcjonowało jako trochę partyzancki koncept kulinarny, ożywający na miejskich iwentach, zawsze szanowany i hołubiony. Nie wnikam, jakie problemy przeżywało Fu, dlaczego popadło w lokalowy niebyt, ale doceniam konsekwencję i determinację. Warto było czekać, warto było walczyć.

W Fukafe troszczą się o kawę.

Są przejęci, żeby dobrze doradzić i równie dobrze zaparzyć. Mniej lubię kawiarnie, w których w centrum wszystkiego stoi kawa, a gość musi podporządkować się kawowym procedurom,  kawiarnik-kapłan uprzejmie i równie protekcjonalnie pouczy, naprostuje, a jak humor nietęgi, to i wyśmiać potrafi.
Fukafe nie tylko jest bastionem roślinnych słodkożerców. To – dla mnie przede wszystkim – silna agenda kawowej kultury, jedna z najsilniejszych w Tripolis, kształcona przez Mistrza z Kołobrzegu, z przeglądem ziaren nie tylko od Mastroantonio, ale i z palarni europejskich, na przykład Luksemburczyków z Knopes. I jednocześnie, wielki atut, spoglądająca na gości w tej kwestii przyjaźnie, czule i wyrozumiale. Koniec końców, to właśnie gość jest przy kawie najważniejszy. Nie faszyzujemy w kwestii alternatyw, miał powiedzieć naczelny barista i zareklamował o niebo skuteczniej niż gdyby wychwalał pod niebiosa. Dzisiaj wiem, że następną kawę w Fu wypiję właśnie z chemeksa.

Estetycznie Fu jest miejscem pozbieranym z elementów. To nie zarzut, bo fajne jest odkrywanie starych rzeczy w nowych kontekstach. Zdrowe, ekologiczne podejście, by przedmiotom dawać kolejne szanse i układać w nowe konstelacje, przypadkowe i trafne, bez presji dekoratorów i innych wnętrzarskich kapłanów. Więcej tu luzu i zabawnej gry z przedmiotami niż w konsekwentnym i zaciętym Kurhausie. Jest cieplej, przaśniej, swobodniej.

W Fukafe są ciasta, wszystkie roślinne. Doceniam etyczny wymiar tych ciastek, nawet jeśli nie wyzwalają we mnie przemożnej ochoty na wegańską konwersję.
Wszystkie są uczciwe, wypielęgnowane, wszystkie zjada się z przyjemnością. Ale trzeba mieć świadomość, na co zresztą zawsze zwracają uwagę właściciele, to są ciasta wegańskie. Nie ma siły, będą smakować inaczej. I faktycznie, nie można spodziewać się odwzorowań smakowych w skali 1:1, a tutejszy furnik bez twarogu siłą rzeczy nie będzie tak sernikowy jak konwencjonalny. Nie oczekujmy zatem cudów, bo masła nie da się niczym podrobić. Ale oczekujmy bardzo dobrych ciast bez jajek czy produktów mlecznych.

Zaznaczmy wyraźnie jedną kwestię. Fukafe nie jest i nie powinno być nietykalne tylko dlatego, że jest miejscem roślinnym, wolnym od produktów zwierzęcych. W Fukafe wyraźnie chodzi o coś więcej, a to, że jest miejscem zatroskanym nie oznacza wyłącznie przejęcia losem zwierząt. Bo Fu fajnie troszczy się przede wszystkim o swoich gości: jest otwarte, przyjazne, elastyczne, skore i chętne do przyjaźni. Ma misję, ale jest w niej niesłychanie subtelne, nie uprawia wege-ewangelizacji. Jasne, że to wciąż biznes, ale jakiś utopijny, alternatywny, niedzisiejszy (ale nie z przeszłości, raczej taki, który dopiero ma nadejść).


Życzymy wielu przyjaciół.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz