czwartek, 5 grudnia 2013

Kawiarnia Melanż, Gdańsk Wrzeszcz









Kawiarnia Melanż, Gdańsk-Wrzeszcz, ul. Partyzantów

Melanż to świeże miejsce, które wykluło się na przełomie lipca-sierpnia tego roku w ścisłym centrum Wrzeszcza, tuż pod bokiem Starbaksa. Wydawać by się mogło, że tego typu sąsiedztwo „zobowiązuje” a Melanż będzie jakoś polemizował ze Starbaksem, że przedstawi jakąś lokalną alternatywną opcję wobec globalnej sieciówki. Tym bardziej, że w taki oto sposób został przedstawiony (o czym mogliśmy czytać TU). Kawiarnia przedstawiona została jako miejsce „domowe”, gdzie gość uraczony zostanie domowymi ciastami, pierogami i takąż atmosferą. Nic z tych rzeczy. Melanż żyje w swoim świecie, trwa niezakłócenie skutecznie zaimpregnowany wobec współczesnych kawiarnianych trendów, także tych stojących w opozycji do globalnych, zunifikowanych kawiarnianych marek. 
Wnętrze jest sterylne, puste, wręcz opustoszałe. I nie chodzi tylko o brak ludzi, ale przede wszystkim o pustkę estetyczno-energetyczną. Być może tliła się w Melanżu kiedyś jakaś energia, może wkrótce po otwarciu miejsce jakoś żyło, teraz jednak wszystko się ulotniło. Pozostało nieładne miejsce, przystające bardziej do kanonów prowincjonalnej restauracji z lat dziewięćdziesiątych, kiedy minimalistyczne zestawienie skaju („ekologicznej skóry”) i emdeefu (z niego wykonane są meble) wyznaczało bezpieczne estetyczno-funkcjonalne standardy. Dzięki takiej stylistyce wnętrza dzisiaj Melanż jest miejscem po stokroć anachronicznym. Nie pasuje ani do starszych pań w obowiązkowych nakryciach głowy, ani do młodych rodziców z małymi dziećmi, dziećmi, ani do studentów, ani  tym bardziej do hipsterów, których w sąsiednim Starbaksie pewnie pełno.


fot. Kawiarnia Melanż


fot. Cafe Brzytfa

Fot. Cafe Brzytfa

Melanż jest miejscem smutnym. Przygnębiającym, bo pokazuje (niestety) śmierć marzeń. W czasach, gdy wszędzie trąbi się, że trzeba marzyć, bo to co się wymarzy, musi się spełnić, Melanż brutalnie wkłada w kij w szprychy: nie warto spełniać swoich marzeń, gdy na ich realizację nie ma się pomysłu. Bo na realizacji tak naprędce skleconych pomysłów można się przejechać. W Melanżu, jak czytamy (TU) dużo było marzeń: o własnej kawiarni, o własnych ciastach, pierogach, stolikach i gościach, realizacji pewnej kulinarnej alternatywy. Zabrakło jednak wysiłku, żeby wesprzeć je jakąś wizją, planem, koncepcją, stylem, jakąkolwiek pogłębioną refleksją, no i co najważniejsze jej spójną realizacją. Uruchomienie Melanżu – w jego dotychczasowej wątpliwej formule - jest chyba strzałem w kolano. I nie chodzi o to, że zła lokalizacja, trudna konkurencja, że mało ludzi. Lokalizacja jest dobra, sąsiedztwo synagogi i gminy żydowskiej to niewątpliwy atut. Jednak  w ofercie Melanżu, poza stereotypowym obrazkiem Żyda liczącego monety (oj oj) brak jakiegokolwiek odwołania do tej tradycji (co arcyciekawe znajdziemy tam składniki obecne w tej tradycji: kardamon, daktyle). Oczywiście, szanujemy to, że nie każdemu z tą tradycją jest po drodze.

Sprawiedliwie odnotujmy plusy: pierwszy plus fakt, że wszystkie ciasta są domowej produkcji, dodatkowo zaś mogą być spożywane przez diabetyków. Właścicielka skwapliwie zdradza ich komponenty i wartości odżywcze. Drugi to obsługa samej właścicielki (rzadkość): nienarzucająca się, dyskretna, uśmiechnięta, subtelna. Fakt ten sprawił, że w Melanżu czuliśmy się swobodnie, prywatnie. Niewątpliwym atutem naszej wizyty było pyszne ciasto daktylowe. Okazało się wilgotne, oblane świetną okołakajmakową polewą z ciemnego muscovado. Było warto. Z pewnością kontrowersyjne było upstrzenie talerzyka kleksami jakiegoś żółtawego przemysłowego sosu (po co???). I nie chodzi o sam smak sosu, to po prostu wyglądało nieapetycznie (!). Smaczne ciastko zepsute fizjologiczną dekoracją talerzyka.

W trakcie naszej wizyty dostępne były jeszcze: ciasto marchewkowe, szarlotka i sernik. Ale i tu niestety pojawia się łyżka dziegciu: nie wszystkie ciasta wyeksponowane w małej witrynce (która wszak służy komunikacji z klientami i ma inspirować do konsumpcji) zachęcały do bliższego poznania. Sernik był wyraźnie zeschnięty, niemal szklisty, pewnie nie najświeższy, o ciężkiej klocowatej strukturze, która w miarę upływu czasu ciąży coraz bardziej. Szarlotka, o przerośniętym, również zleżałym, zbitym spodzie, przykryta została bezową pierzyną. Za taką raczej nie damy się pokroić. 

Fot. Cafe Brzytfa


Fot. Cafe Brzytfa


Założyciele/właściciele Melanżu póki co dostają niestety dwóję (ocenę wedle starej skali czyli niedostateczną). Przede wszystkim za to, że nie zbudowali (bo nie pokusili się o to) tożsamości miejsca. Nie odrobili lekcji, nie zapoznali się z konkurencyjnym otoczeniem, nie przedstawili jakiejś własnej, sensownej, komplementarnej propozycji. Odrębności lokalu nie załatwią przecież wyliczenia kaloryczne w menu ani sporadycznie organizowane koncerty. To dziwi, gdyż nie-słodka oferta kulinarna lokalu wydaje się być całkiem ciekawa. Jednak nieciekawe i nietrafione wnętrze skutecznie ją zakrywa. Tu zresztą pojawia się zasadne pytanie: czym dokładnie jest Melanż? Restauracją - co sugerowałby fakt obecności słonych przekąsek/obiadów/lunchy/...  czy kawiarnią? Póki co rozstajemy się z tym miejscem, ale na pewno tu wrócimy.


Fot. Cafe Brzytfa


fot. Kawiarnia Melanż

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz