środa, 4 grudnia 2013

Mała Czarna, Gdańsk, odcinek 1











Mała Czarna, Gdańsk, ul. Węglarska

Każde nowe miejsce na jakiejkolwiek gastronomicznej mapie powinno zadać sobie fundamentalne pytanie: jaki jest sens mojego pojawienia się? W jaki sposób, czym (i czy w ogóle) będę pozytywnie odróżniać się od konkurencji? Chodzi o podstawowe rozstrzygnięcia co do koncepcji lokalu, które pociągają za sobą konieczność kolejnych decyzji, już bardziej szczegółowych: na czym polegać będzie inność wnętrza, atmosfery, serwowanych produktów, etc. To jest elementarz, bez jego opanowania nie a mowy o skutecznej komunikacji lokalu z gośćmi (realnymi i potencjalnymi) i konkurencyjnym otoczeniem.

Wątpliwe, aby takie pytania zadały sobie właścicielki kawiarni Mała Czarna. A nawet jeśli zadały, to, naszym zdaniem, nie udzieliły zadowalających odpowiedzi. Mała Czarna wykluła się latem tego roku w najściślejszym centrum Gdańska, tuż pod bokiem silnych konkurentów: Cafe Factotum, Retro, Tekstyliów, Balsamu czy Psa i Róży. Konkurencja może jednak spać spokojnie, bo Mała – chociaż buńczucznie opisuje się jako „pleasurable venue where design and culture meet with homemade cakes” - okazuje się faktycznie mała. Albo jeszcze mniejsza.

Pierwsza wizyta w Małej Czarnej

Otwieramy drzwi, wchodzimy, właścicielka natychmiast podrywa się z miejsca z pytaniem, co może zaoferować (!?). Od samego początku mamy wrażenie bycia obserwowanym. To nie jest komfortowe wrażenie, wręcz biegunowo odległe od tego, czego chciałoby się oczekiwać od miejskiej kawiarni. Irytują pytania: czy podać coś słodkiego do kawy? Czy zamówimy coś jeszcze? To bolączka wielu lokali, których obsługa w druzgocząco mało subtelny, a przy tym błyskawiczny sposób uświadamia gościom, jaki jest właściwy sens ich przybycia. Muszą zamówić, od razu, bez ociągania się. Tak właśnie bywa, gdy miła skądinąd obsługa (w innych kawiarniach) bezszelestnie pojawia się przy stoliku z kartami menu zanim jeszcze gość zdąży wybrać krzesło, nie mówiąc o rozebraniu się. To nawet nie tyle mało delikatne, ile nawet irytujące. To także przejaw niezwykłej desperacji w polowaniu na klienta: przytłoczyć, zakneblować ofertą i szybko wpędzić w pułapkę zaangażowania i konsekwencji.

Co jest raczej rzadkością w trójmiejskich kawiarniach: w Małej Czarnej obsługuje (współ)właścicielka lokalu. Stara się być bardzo miła, pomocna, zainteresowana, zadaje dużo pytań. Panuje jednak nieco nerwowa aura. Nie czujemy się tu dyskretnie i powodem nie jest tylko fakt pustego lokalu (jesteśmy jedynymi gośćmi).

Miła pani zapewnia, że ciasta są domowej produkcji. Zamawiamy Pavlovą. To ponoć specjalność zakładu przygotowywana przez jedną z właścicielek osobiście według własnego, domowego przepisu (o czym możemy czytać TU). Pytamy więc o ciastko marchewkowe. Niestety, okazuje się, że „piekarz” jeszcze nie dowiózł wszystkich ciast, choć przecież jak stanowi motto umieszczone na karcie menu, wizytówkach i ulotkach MC ciasta mają  być domowej produkcji.

W lokalu w ogóle nic nie zaprasza do jedzenia, kulinarnie jest smutno, tak jakby wszystko już przebrzmiało: mała witrynka chłodnicza, niezbyt czysta, niezbyt estetyczna. W niej kilka babeczek z bitą śmietaną (jedna mocno rozlazła), dwa ciasta: dwa kawały wspomnianej bułkowatej pancernej szarlotki, ułożone jeden na drugim, jak na solidnym rusztowaniu; także sernik, mocno wyrośnięty, nadmuchany węglanami i utuczony cukierniczą fryturą. Kilka smętnych pomarańczy i pucharek malin.



Fot. Cafe Brzytfa


Fot. Cafe Brzytfa
Fot. Cafe Brzytfa
Zdajemy się na dość dobitnie zasugerowaną propozycję, czyli klasyka kawiarnianych ciast – szarlotkę. Niestety trafiamy na wyrób najbardziej beznadziejny z możliwych.  Dwie grube bułowate warstwy przemysłowego ciasta półkruchego (obficie nafutrowanego tłuszczem cukierniczym) przedzielone jabłecznopodobnym musem (z dużą ilością skrobi ziemniaczanej), na spodzie z „koniecznym” akcentem truskawkowopodobnej frużeliny. To prawdopodobnie jeden ze sprytnych sposobów, by jabłko nie zmieszało się z ciastem. Na zewnątrz pomazane przeźroczystą, świecącą gładzią niewiadomego składu. Standard ohydno-cukierniczy. Do tego ciastko jest przeraźliwie zimne, co zwiększa wrażenie jego tłustości na podniebieniu. Po jednym kęsie odkładamy ciastko  - szkoda zdrowia i centymetrów na biodrach. Pani widząc zaistniałą sytuację, dowiedziawszy się że ciastko, delikatnie mówiąc, było bardzo niesmaczne, mimo zmieszania skwapliwie kasuje całość kwoty, nie proponując ani rabatu, ani jakiegokolwiek innego zadośćuczynienia.

W MC jest smutno. Z głośników smęci Chilli Zetka i to smęci podwójnie, nie tylko doborem muzyki, ale też brakiem inwencji. Włączenie radia to gest prosty, jest w nim akt poddania się, uległości wobec zróżnicowanych gustów gości, a tym samym uchylenia się od próby zbudowania tożsamości miejsca w oparciu o repertuar muzyczny. Mała Czarna zdaje się na bezpieczny (?) ślepy los: oddaje swoje wnętrze we władanie radiowej plejlisty. Naszym zdaniem to zły wybór. Droga na skróty.



Mimo niewątpliwego dysonansu wywołanego pierwszą wizytą jeszcze tu wrócimy. Może to tylko pierwsze wrażenie a sam lokal zyska przy lepszym poznaniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz