czwartek, 15 stycznia 2015

Józef K., Gdańsk










Józef K., Gdańsk, ul. Piwna

Duży gracz, chętnie odwiedzany i uwielbiany.

Dwie uwagi. Po pierwsze, wszystko co napiszę o tej knajpie odnosi się wyłącznie do wcielenia gdańskiego, z Piwnej. Poprzednika z Sopotu najpierw trzymałem jakoś na dystans, potem okazało się, że nie zdążyłem. Słyszałem natomiast żale, że ten sopocki, że mniejszy, że bardziej kameralny, że miał w sobie więcej ducha, że szkoda.
Ale ja się cieszę, bo to fajny trend, że głośne miejsca wybierają Gdańsk. I coraz trudniej nie zauważyć, że to właśnie nad Motławą serce Trójmiasta zaczęło bić najbardziej dynamicznie i ożywczo.
Józef K. rozlokował się zatem na Piwnej w okolicach zeszłorocznych wakacji. Niby idealna miejscówka, tuż obok Retro, naprzeciw Balsamu, niedaleko Pikawa, za rogiem AeSPe. Jest pewna obiektywna trudność, bo trzeba się wspiąć po schodach, no i trudniej wpaść na Józefa tak wprost z ulicy. W sezonie próbowali to poprawić rozstawiając stoliki poziom niżej, ale wyglądało to surrealistycznie: białe kute mebelki znikąd, ot tak na chodniku. Nadbudowa bez bazy. Miejska instalacja pt. „wokół gastropróżni”.
Przyznam, że obserwując w sezonie pustawy Józefi ogródek (przy np. pełnym Retrowskim czy Pikawowskim), wielokrotnie zastanawiałem się, czy nie żałują wpakowania się w nowe miejsce, czy nie płaczą po Sopocie. Ale wiem, że Józek nadrabia wieczorami, z solidną wiąchą nadrabia.

Ale nie to mnie interesuje.
To właśnie drugie zastrzeżenie: piszę o Józefie jako kawiarni, bo to jest blog o kawiarniach. Interesuje mnie zatem wyłącznie tryb dzienny Józefa. Zdaję sobie sprawę, że to miejsce żyje inaczej późnym wieczorem, gdy frekwencja rośnie gwałtownie, a lokal włącza wariant pabiszczo-hulaszczy. Ja jednak kurczowo trzymam się – i nie chcę wykroczyć poza – światła dziennego, kawy, ciast i aury kawodajnej. A nie alkoholowej.


Napisać o Józefie K., że robi wrażenie, to nic nie napisać. Nie znam innej trójmiejskiej placówki w tak wszechpotężny sposób zapładniającego i obezwładniającego blogerskie wyobraźnie: linki do różnych recenzji same cisną się Józkowi na fejsa. Nie przypominam sobie w Trójmieście drugiego tak mocarnego miejsca: potężnego własnym odrębnym klimatem, paraliżującego rozmachem, ale i konsekwencją, bo myliłby się ten, kto sądziłby, że w Józefie chaos czy improwizacja. Przeciwnie, Józek jest spójny, ba, po bliższej lekturze, okazuje się nawet przewidywalny. Trąci to paradoksem, ale w Józku naprawdę nie widać niedoróbek. Wnętrze pełne przedmiotów, ale nie zakurzone, bo Józef należy do tych higienicznych, co kąpieli się nie boją. Jeśli to panicz na wydaniu, to z tłustym posagiem. Nie żałowano młodemu dziedzicowi: pełno tu sztuczek, tłistów, zaskoków, efektów, szlaczków i perełek. Jest zdumienie, dowcip, nostalgia. Wspomnienie Antresolki Profesorka Nerwosolka i uśmiech na widok demiurgicznych paneli strerowania. Kwasek moderny i peerelowska kanciastość. Psychodelicznie i harmonicznie. Wszystko uzgodnione i stopione w całość.
Nie ma tu zaniechań, jeśli jakieś, to tylko zgodne z planem. Nie ma niedoróbek, a jeśli coś na taką wygląda, to zapewne planowa ta niedoróbka.

Bo no bo jest idealnie.

Wrażenie wejścia po raz pierwszy jest intensywne. Józek nie certoli się, z miejsca robi striptiz, odsłania się cały, bez zapowiedzi. Nie można nie patrzeć, bo jest natrętny i domaga się uwagi. Absorbuje i nadskakuje. Sprawdza, jak tam, jak tam. Hiperaktywny, zawsze coś pokazuje, ciągle zwraca uwagę. I wciąż to mantrowane pytanie: jak ci się podoba? Jest milutki, ale trochę męczący. Przestrzenne ADHD.

Jak dla mnie, Józek w zasadzie nie buduje atmosfery. Precyzyjniej: tworzy klimat, jasne, ale ciągle go podważa, wciąż kwestionuje i oferuje nowe sztuczki. Trudno o ład, bo jakikolwiek ustanowiony, okazuje się chwilowy i zostaje zakwestionowany w imię budowania jeszcze bardziej ponętnego czy idealnego porządku. Taki jest Józek. Lubi przedobrzyć, bo chciałby, żeby wszystko podobało się wszystkim. No to nieustannie się droczy i kusi. Tyle tych pokus, że wkrótce przestaję je odróżniać. A jak nie widać, co grzeszne, a co grzeczne, to i pokuszenie traci sens. Bo kontekstu brak.

Na uwagę zasługują w J. książki. Nie znam drugiej tak poważnie książkowej knajpy, bez wyrobów księgopodobnych i sztucznych wypełniaczy czyli towaru drugiego sortu, za który robią najczęściej wysłużone podręczniki czy stare traktaty o ogrodnictwie i obsłudze ezoterycznych maszyn. W Józku książki niczego nie udają, a już na pewno nie udają książek, którym faktycznie pisany los śmieci, bo po odbyciu zdobniczego kontraktu zakończą żywot w kontenerach z makulaturą. Tutaj knigi są dumne i niepokorne, z całą świadomością przyjęły propozycję angażu na estetyzację przestrzeni, ba, być może nawet podyktowały własne warunki. Wyłącznie przednia literatura światowa, mnóstwo filozofii z wyraźnym skrętem w stronę estetyki, historia kultury, religioznawstwo, socjologia, znakomite albumy o sztuce. Z chęcią przygarnąłbym wiele z nich. Choć z drugiej strony wcale niełatwa ta książkowa dola w Józefie, bo wiele z nich zostało bezpowrotnie uwięzionych pod sufitem.

fot. Cafe Brzytfa
Od razu powiem. Doceniam Józka. To kawiarnia wielka nie tylko rozmiarem, ale i wizją, za która idzie moc przyciągania i bycia zapamiętaną. To niezmiernie oryginalne miejsce. I mam problem, czy to faktycznie kawodajnia, bo w ogóle cały kontekst miejskiej kawo-knajpy nie pasuje mi do Józka. Bo kawie przeznaczono w J. bardzo drugorzędną rolę. Nie chodzi tylko o to, że podaja tu niewyszukane ziarno, włoskie Caffe Mauro, ani unikatowe ani wyjątkowe. Ot, rejestry Vergnano, włosko-smoliste. Przyznam, że bliższe są mi rozwiązania, które kawę stawiają odpowiednio wysoko w strukturze kawiarnianego projektu. Jasne, że nie tylko jakość kawy decyduje o sukcesie. W Józefie jednak postawili chyba wyłącznie na decorum. Dysproporcja między sferą konsumpcji a warstwą wizualną jest ogromna, bezprecedensowa, niespotykana na lokalnym rynku. Przypomnę przypadek Cafe Factotum, lokalu nieporównanie mniejszego, lecz zbalansowanego: także mocno skupionego na własnych wizualno-estetycznych atutach, ale jednocześnie równie zatroskanego o słodkie kulinarne przyjemności.

fot. Cafe Brzytfa
Smaki nie są mocną stroną Józefa. Kultura jedzenia jest tutaj szczątkowa. Nie zapamiętam tego co jadłem, nie zapragnę wrócić tu dla czegoś, co zasmakowało. Bo Józef nie dał mi takiej szansy. Nie postarał się. W sferze jedzeniowej robi subtelny unik, w końcu to wnętrze ma być atutem sztandarowym. Przyznaję, jest. Szkoda tylko, że jedynym. „Spytaj, co dziś upiekła Babcia Bunia” czytam w karcie. Otóż, za wiele nie upiekła. Zwykle do dyspozycji są dwa, trzy ciasta. Jadłem sernik i makowiec, z całą pewnością mogę stwierdzić, że nie są zjawiskowe. Są zwyczajne. Fakt, smakują niby domowo, ale to jest smak z imienin cioci Bogusi. Takie ciastka chętnie zjemy za darmo na proszonej kawie u kogoś, ale nie w ambitnej kawiarni, do tego za niemałe pieniążki (12 pln za kawałek). Nie będę rozwodził się nad ciastkami, bo są absolutnie zwyczajne, po domowemu zwykłe, trochę przaśne, trochę wyprane ze smaku, trochę klocowate (sernik przyciężki, makowiec przesuszony). I powtórzę z całą mocą, to nie jest nostalgiczna, sentymentalna i niedościgniona domowość, w której wszystko smakowo jest trafione w punkt. W Józefie, w sensie ciastkowym, ta domowość jest iluzją, konceptem stworzonym pod kątem stylistyki wnętrza, to jest domowość czyjaś (nie moja), np. komunijno-imieninowa. Albo sąsiadkowa, bo takie ciasto przyniesie miła sąsiadka, bo zrobiła, bo zostało, bo z imienin, bo żeby się nie zmarnowało.

fot. Cafe Brzytfa
Pod względem oferty spożywczej lokal zostaje daleko w tyle za sąsiadami: Palarnią Kawy, Retro czy Pikawą. Józef oznajmia, że nie zamierza smakowo uwodzić i dopieszczać. I szanuję taką decyzję, bo to uczciwe postawienie sprawy, ale punktów za to nie przybędzie.

W sensie kulinarnym Józek jest zatem zupełnym podlotkiem. Zmanierowanym, nawet trochę zepsutym. Wie, że nic nie musi. Kiedyś coś mu się jeszcze chciało, ale teraz wystarczą dwa, góra trzy ciasta na krzyż. I tyle, niech się nażrą widokiem bibelotów.

fot. Cafe Brzytfa
To jest w ogóle osobna szuflada: kiedyś chciało się bardziej niż teraz. Dostrzegam, że zrezygnowano z kilku wyróżniających elementów, takich mocno komunikujących specyfikę miejsca. Na przykład znakomita karta, w formie gazety, intensywna i nadrealna, groteskowa i śmieszna. Mikroślady tej narracji przedostały się do nowego jadłospisu, ale nie jest już ani tak śmiesznie, ani dziwacznie. Albo komunikacja fejsowa: kiedyś było i częściej, i bardziej oryginalnie, z jajem i kwasem, teraz więcej chwalenia się entuzjastycznymi westchnieniami blogosfery i powielanie koncertowych zapowiedzi. Bez wątpienia zmienił się charakter publiki, być może w Sopocie trzeba było ich bardziej intelektualnie dopieścić, a w Gdańsku rozkręciło się tak, że na alko-chlanko przyjdą i bez zaproszeń.

Jest w tym Józku jeszcze jedna nuta, która pobrzmiewa słabiutko, ale z czasem słyszę ją coraz wyraźniej. To nutka samowiedzy, świadomości własnej mocy. Mocy onieśmielania. Cwana gapa, ale dandys. Józef wie, że się podoba. Ba, nie wyobraża sobie, żeby mogło być inaczej. Józek, taki kochaniutki urwis, a występuje z pozycji władzy. Wzbudza zachwyt i uległość. No i doskonale o tym wie, kontroluje i manipuluje. I każe wierzyć: nie zobaczycie już takiej kawiarni, takiej błyskotliwej, takiej pojechanej, takiej rozjechanej.

Ale nie spieszcie z pochlebstwami. Chyba dostaje ich tyle, że nie robią już wrażenia. Przyzwyczaił się, że nie może być innej reakcji pielgrzymów. Wjazd i cześć, i chwała.

Tymczasem Brzytfa nie obeszła się z Józefem ani nabożnie ani łagodnie. Rok temu, publikując mocno krytyczną recenzję Starego Kadru, obawiałem się jakiejś kontry. Ale nic nie nastąpiło. Dzisiejsza nota o Józefie wcale nie jest entuzjastyczna i też zastanawiam się, czy usłyszę zarzuty o malkontenckie czepialstwo wobec tak fantastycznej knajpy. Przyznaję, Józef mocą swojego nabajerzonego wnętrza ustawia poprzeczkę bardzo bardzo wysoko. Fakt, jest ciekawie, ale dla mnie Józef nie jest świętym cielcem, a jeśli już miałby być, to bardziej spasłym i rozleniwionym niż uświęconym. I stanowczo zbyt zadowolonym.

Georg Simmel, jeden z pionierów współczesnej refleksji nad codziennością, zestawił kiedyś ze sobą Florencję i Wenecję. I obwieścił niepodważalną wyższość Toskanki, wciąż tętniącego życiem miasta nad martwą i zredukowaną właściwie wyłącznie do warstwy dekoracyjnej Wenecji. Tam życie, tu estetyczne skorupy.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tego życia brakuje w Józefie K. Jest ładnie, ale kawiarniana krew nie tętni w tych murach.






fot. Cafe Brzytfa


1 komentarz:

  1. Józek ma już bardzo dobrą kawę, właściciele poszli po rozum do głowy! Sprawdźcie sami.

    OdpowiedzUsuń