środa, 17 czerwca 2015

UMAM, Garnizon, Gdańsk







Cukiernio-kawiarnia UMAM, Gdańsk, Garnizon


Dzisiaj obiekt ryzykowny. Umam. Malutka cukiernia z gigantycznym CV. Wychwalana w lokalnych mediach, uświęcona miszelenowskim gwiazdozbiorem. Na wszelki wypadek wypada skłonić głowę i zmiękczyć kolana.  Jeść, chwalić, nieść w świat.
Bo przecież jakakolwiek krytyka winna utknąć w gardle. Bo nie wypada, bo gwiazdki, bo Londyn, bo nowocześnie, bo fejm. Naczelny miszelenowski gwiazdkowicz znad Wisły miał kiedyś powiedzieć, że sęk nie w gwiazdkach, ale w tym co na talerzu. Bo koniec końców, same gwiazdki jeść nie dają.

Na Brzytfie nie będzie lukru dla Umam.

W ogóle mam problem z Umam. Podglądam ich stronę na fejsie, czytam posty, oglądam zdjęcia. I na tej podstawie skłonny jestem jednak wytoczyć najcięższe działo, jakie można wymierzyć w cukiernię.
Umam nie kusi.

Zupełnie nie rozumiem takiej cukierni. Domyślam się, że autorowi bardzo zależało na jej zamaskowaniu  i przebraniu w nowoczesne laboratorium. Takie jest wnętrze, taka jest atmosfera i kolory, takie posty na fejsie: emocjonalnie zneutralizowane, smakowo wysterylizowane. Tak też ciastka wyglądają. Jak z drukarki trzyde.

Mam wrażenie, jakby autor: a) bardzo chciał dowartościować koncept cukierni; b) nadał jej cechy, które niekoniecznie pasują; c) odarł ciastka z magii i powabu.  Rozumiem, że składniki z górnej półki, że prawdziwe rzemiosło, wreszcie, że trzygwiazdkowe doświadczenie. Ale nie zadziałał na mnie Umam. Bo Umam jest antytezą swojskości i domowości, a z tym kojarzą mi się dobre słodycze.

Umam podgląda warszawskiego Lukullusa. Powinien jednak staranniej odrobić lekcje, bo na stronie warszawskiej cukierni więcej jest czaru, więcej opowieści o smaku i charakterze. A w konsekwencji – po drugiej stronie - więcej tęsknoty i śliny.

Cukierniczym ideałem pozostaje dla mnie Słodki Magdy Gessler. Mógłbym chwalić poszczególne wyroby, ale urzekło przede wszystkim pierwsze wrażenie miejsca. Wszędzie pełno ciastek, ciast, półki uginające się od keksów, serników, babek czy drożdżówek. Barok Gesslerowej, jasne. Ale czułem się jak czterdziestoletnie dziecko w sklepie z zabawkami. Nie miałem pojęcia, co wziąć, co spróbować. Bo uśmiechało się wszystko. I wszystko obiecywało, dużo obiecywało i nigdy nie były to obietnice bez pokrycia. Nie było sztuczek, fałszu, przebieranek, jakiejś dorobionej teorii, jakiejś technocywilizacji. Była za to domowość nierównych kształtów i kompletnie nieprzemysłowych niedoróbek. Taka smakowita, domowa, swojska nonszalancja, którą oko kupuje i już na starcie daje kredyt. 

Dla porządku. Zjadłem w Umam kilka ciastek. Paris-Brest, szarlotkę, rabarbarowe i czekoladowe. Wystarczy. To były dobre ciastka. Nie były porywające, niczego nie urywały. Nie było w nich nostalgii. I miałem wrażenie, że wszystko kręci się wokół podobnych rozwiązań, że są tak naprawdę o tym samym. Trzy z nich wyglądały zupełnie podobnie, różniły się kolorami. Były jak dziecięca kolorowanka: kontury i kształty te same, ale wypełnione różną barwą tworzą wariacje tej samej historii.

Smakują poprawnie. Ale nie zdarza się w nich nic, co wbiłoby szpilkę. Albo połechtało podniebienie. Nic wzruszającego. Rabarbarowe (także szarlotka) jest bezpiecznie uśrednione. Czekoladowe nie strzela fajerwerkami z czekolady: jest piankowe, z malinowym kontrapunktem i szklistą polewą. Paris-Brest jest ptysiem, takim z malinowym dodatkiem, ale szybko o nim zapomnę. Łagodnie, bezpiecznie, gdzieś między ptasim mleczkiem a bejbifud. W ogóle wszystkie półkuliste ciasteczka oblane są lateksem w zdecydowanych kolorach. I co najważniejsze, patrzę na nie, ale nie wyzwalają ślinotoku. Mają w zdecydowanej większości te same kształty, różnią się kolorkami i smakami. Te marakujowe, limonkowe czy inne egzotyczne odrzucam, bo wolę smaki bardziej lokalne. Myślę o rabarbarze, jabłkach czy truskawkach, w nosie mam owoce z nie mojego świata.

Na przykład taki rabarbar. Toż to temat na niesamowitą opowieść: wiosenno-letnią, domową, ciężką od dziecięcych wspomnień, od rabarbarowej wszechobecności: na maminym cieście drożdżowym, proszkowym, plackach czy kompotach. Rustykalne arcydzieło w każdym wcieleniu. Taki temat, tak wielkie emocje, a w Umam – różowy cycek z pulpą. Nie o to, nie o to.
W kulinariach chodzi przecież o wzruszenia. O sztukę wzbudzania emocji. Przecież nie tylko jemy, ale przeżywamy obrazy. Gastronomia konstruuje opowieści i przywołuje obrazy. One uwodzą, nawet porywają, a także łaskawie i elastycznie pozwalają na dopowiedzenia.

Tej radości zabrakło mi w Umam.

Myślę sobie, czy Umam jakoś zmienił cukierniczą geografię Gdańska. Wychodzi, że jednak dla mnie niespecjalnie. Bo zamiast do Umam będę wolał pójść do Retro czy Palarni, bo ciasta tam są jednak bardziej szczodre i przyjazne, a czekoladowe lepsze znajdę w Factotum.
Bo generalnie przemawia do mnie bardziej troska o gościa niż o linię produkcyjną.

Zastanawiam się zresztą, czy sterylność Umam to celowy zabieg, rodzaj takiej specjalnie skonstruowanej konwencji estetycznej. I patrzę na to wnętrze, w którym nic się nie dzieje, pieją jakieś Hity FM. Siedzę na białym plastikowym krzesełku, w zupełnie pustym otoczeniu, w którym za towarzystwo robić może jedynie malutka armijka ciastotworków. I widzę, że to wojsko bitwy nie wygra. Bo odebrano mu ducha walki, a i nikt nie pospieszy z odsieczą. No bo kto? Kawa Illy? Ta zupełnie niekawiarniana atmosfera? 

Warto zajrzeć do Umam i spróbować. Fajnie, że jest. Cieszę się, że byłem. 

Ale nie zatęsknię.

4 komentarze:

  1. Czytam Pana bloga i wygląda mi mniej więcej tak jak Pana wrażenia po odwiedzeniu miejsca UMAM. "Nie jest porywający, niczego nie urywa". Generalnie każdy komentarz w jeden deseń. Ciężko oceniać hipsterskim okiem miejsca niehipsterskie i nie każde miejsce hipsterskim musi być. Negowane wszystkie włoskie palarnie. Z całym szacunkiem, ale na rynku w Polsce jest tylko jedna Polska palarnia, która daje radę z tematem jakości i standaryzacji. Według mnie liczy się sztuka zaparzenia, świeżość, jakość, i wyszkolona obsługa. Proponuję odwiedzić jeszcze raz te miejsca i zamówić w nich kawy mleczne z przepalonym mlekiem bąblami itp.
    Illy swoją drogą ... Zbyt bazują na marce i myślą, że wszystko się samo zrobi, a tak nie jest i jakość jest średnia.
    Warto było zajrzeć na Pana bloga. "Fajnie, że jest. Cieszę się, że byłem", ale z pewnością nie zatęsknię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę sprostować: nie mam hipsterskiego oka i bynajmniej nie przykładam żadnej hipsterskiej skali do oceny czegokolwiek. Na Brzytfie jest tylko jeden podział: na dobre i gorsze miejsca, a ściślej: na takie, które mają na siebie pomysł. I takie, które go nie mają, niedorobione i nieświadome, powstałe raczej wyłącznie na mocy potrzeby "własnej kawiarni", często wspartych dotacjami publicznymi, zwykle szybko odchodzące na tamten świat. Takie słabe i niedorozwinięte kawobiznesy będę piętnował zawsze i wszędzie, niezależnie czy mają kawę z Kimbo czy z Kofi Brandu.
      Nietrafiony też zarzut, że wszystko w jeden deseń. Warto spojrzeć, że recenzje są różne, z pełną skalą ocen, bynajmniej nie tylko krytyczne w negatywnym sensie. I jeszcze jedno: nie neguję włoskich palarni. raczej nie podchodzę z entuzjazmem do takiego sposobu zaopatrywania się w ziarno. To nie jest fajne, gdy we własnej kawiarni abdykuje się w tak fundamentalnej kwestii na rzecz korporacji i jej zunifikowanych standardów.

      Usuń
  2. A ja kocham Umam. Za smak, za orygnalnosc i taka sterylna czystosc wlasnie:)
    Przepraszam za brak polskich znakow.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam dokładnie takie same refleksje po konsumpcji ciastek w Umam. Nawet myślę, że lepiej by pasowała nazwa UmamLab.
    Ciastka jadłam i ani zimno, ani gorąco,trudno myśleć, o wracaniu tam z gośćmi. Szczere życzę powodzenia w biznesie.
    Beata

    OdpowiedzUsuń